Katolicy przed Okrągłym Stołem. Środowisko "Tygodnika Powszechnego" w przygotowaniu porozumień

Aby zrozumieć głębszy sens udziału katolików z ruchu "Znak" w procesie wychodzenia z komunizmu, który zwykło się nazywać "okrągłostołowym", trzeba się odwołać do filozofii politycznej tej grupy. Jej główny ideolog, Stanisław Stomma, głosił zawsze wyższość rozmowy nad walką. W tym duchu było też utrzymane przemówienie Krzysztofa Kozłowskiego, wówczas zastępcy redaktora naczelnego "Tygodnika Powszechnego" i członka zarządu warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej, na walnym zebraniu Klubu w Warszawie 1 kwietnia 1984 r.

Było to zaledwie dwa i pół roku po wprowadzeniu stanu wojennego, gdy nastroje społeczne pełne były przygnębienia i strachu przemieszanego z nienawiścią do komunistów. I właśnie w tych okolicznościach Kozłowski mówił: "Odwaga jest środowisku potrzebna, by bronić wartości moralnych i społecznych, gdy jesteśmy poddawani presji władz. Lecz odwaga będzie potrzebna przede wszystkim wówczas, gdy przyjdzie naprawdę przełamywać kryzys i szukać nowych rozwiązań". I dalej: "(...) odwagi wymaga wytworzenie w sobie gotowości na autentyczne porozumienie, gdy tylko pojawi się taka szansa. Trzeba będzie naprawdę odwagi, by przekonać siebie i innych, że nie siła, lecz właśnie porozumienie (...) że przecież tylko tą drogą porozumienia, wykluczającą kolejny dramat, możemy szukać przyszłości kraju"[1].

Reklama

Te słowa mogły, we wspomnianej atmosferze, zadziwiać, ale w gruncie rzeczy nie były one wyrazem defetyzmu politycznego. "Tygodnik Powszechny" i całe skupione wokół niego krakowskie środowisko, oraz zaprzyjaźnione z nim środowisko "Więzi" i KIK-u warszawskiego, miały w tym czasie duży mir w narodzie, a to z racji ich jednoznacznego identyfikowania się z rozbitą w stanie wojennym, ale nie pokonaną moralnie "Solidarnością".

"Tygodnik" niezmiennie otwierał swoją flagową rubrykę "Obraz Tygodnia" od stwierdzenia, że oto minął kolejny tydzień stanu wojennego, a winieta pisma była prezentowana na tzw. kontrze, co symbolizowało narodową żałobę. Ale nie tylko o takie proste gesty chodziło. Chodziło o to, że cała treść tego pisma - drukowanego w nakładzie 100 tys. egzemplarzy, lecz czytanego przez kilkakrotnie większą rzeszę - była w kontrze do polityki rozpoczętej 13 grudnia 1981 i kontynuowanej jeszcze długo po formalnym zniesieniu stanu wojennego (w lipcu 1983).

"Tygodnik" miał moralny autorytet, ponieważ trwał przy "Solidarności". A równocześnie jego liderzy wyrażali gotowość do ugody z władzą komunistyczną, w momencie gdy ta władza uzna podstawowe rewindykacje Polaków, w tym głównie, gdy ponownie uzna legalność związku zawodowego powstałego po Sierpniu. Ten warunek władza spełniła ostatecznie na przełomie 1988 i 1989 r. - miesiąc później, 6 lutego 1989 rozpoczęły się obrady Okrągłego Stołu.

Pierwszy poważniejszy sygnał nowego kursu to amnestia dla więźniów politycznych we wrześniu 1986 r. Opozycja po raz pierwszy widzi w niej (inaczej niż w amnestii z roku 1984) poważną propozycję polityczną i sama zaczyna zmieniać swoją politykę. Wiele tajnych dotąd struktur nielegalnej "Solidarności" ujawnia się. Wedle logiki politycznej sprzed amnestii ci działacze powinni zostać aresztowani i osądzeni, wedle nowej logiki - już nie. Za dużo byłoby powiedzieć, że stają się oni, jesienią 1986 r., partnerami politycznymi władz, ale można rzec, że stają się opozycją uznaną de facto, a to już jest ogromne novum.

Wtedy jeszcze komuniści próbują przyciągnąć do współpracy umiarkowanych działaczy opozycji po to, by odseparować ich od tych bardziej radykalnych. Nie wysuwają więc żadnych ofert wobec osób identyfikowanych wprost z "Solidarnością" (jak Bujak, Frasyniuk, czy - tym bardziej - Wałęsa), a nawet wobec działaczy katolickich uchodzących za radykalnych (jak Mazowiecki). Wówczas władza gra na rozbicie opozycji. Taki też jest w istocie sens propozycji powołania Rady Konsultacyjnej przy Przewodniczącym Rady Państwa. Katolicy z ruchu "Znak" odmawiają wejścia do niej, gdy na pytanie o zaproszenie do Rady liderów "Solidarności" słyszą "nie".

Odmówiwszy udziału w Radzie, katolicy z "Tygodnika Powszechnego" i z "Więzi" nadal pracują nad tym, żeby władze uznały za koniecznego partnera ewentualnego porozumienia "Solidarność", w tym samego Wałęsę, oraz jego najważniejszych doradców: Mazowieckiego, Kuronia i Michnika - udział tych dwóch ostatnich ekipa gen. Jaruzelskiego będzie blokować długo, bo jeszcze  jesienią 1988.

Taktyka katolików polega więc w tym czasie na tym, żeby przełamać cenzorskie zapisy na pewne nazwiska, a w konsekwencji przełamać pewne polityczne tabu. Na przykład 17 maja 1987 r. "Tygodnik" publikuje artykuł Hanny Krall pt. "Ojcowie i synowie". Jest to opowieść o rodzinie Kulerskich, poczynając od Wiktora Kulerskiego-seniora, działacza polskiego w cesarskich Prusach, a kończąc na Wiktorze Kulerskim-juniorze (wnuku), do niedawna działaczu podziemnej "Solidarności", który ujawnił się po amnestii z września 1986. Dziś, w warunkach pluralizmu mediów, trudno zrozumieć polityczne znaczenie takich publikacji, ale wtedy było ono poważne. Gdy się działa taka rzecz, jak ta z Kulerskim, to taki człowiek (zjawisko, fakt polityczny) zyskiwał publiczne istnienie. A to był warunek wstępny tego, aby być dopuszczonym do politycznej rozgrywki.

Podobnie postąpił "Tygodnik" w przypadku Wałęsy, Mazowieckiego czy Michnika, podobnie w przypadku "Łączki" czy Katynia. Teksty tych autorów albo teksty o nich lub o tych zjawiskach, ukazujące się na łamach "TP" stopniowo coraz częściej w latach 1987 - 1989 były właśnie takim powołaniem do publicznego istnienia. Wcześniej przez całe lata komuniści traktowali np. Wałęsę jako "prywatnego obywatela" (wyrażenie Jerzego Urbana, rzecznika rządu PRL) i konsekwentnie zakazywali jakichkolwiek wzmianek o nim w prasie. W momencie, gdy Wałęsa znowu zaistniał w legalnej prasie, siłą rzeczy jako przewodniczący "Solidarności" nie mógł być dłużej "prywatnym obywatelem".

Podobnie działają katolicy związani z tym nurtem, a uczestniczący już od wiosny 1986 w, poufnych zrazu, rozmowach z przedstawicielami władz. W styczniu 1988 Andrzej Wielowieyski i Andrzej Stelmachowski z warszawskiego KIK-u oświadczają swoim rozmówcom ze strony władz - Stanisławowi Cioskowi i Józefowi Czyrkowi - że odtąd ich rozmowy nie są już możliwe bez udziału przedstawicieli "Solidarności". Ciosek i Czyrek zgadzają się na to, pod warunkiem, że wśród nowych rozmówców nie będzie Wałęsy. Opozycja katolicka w porozumieniu z opozycją związkową godzi się na ten warunek. W dalszych rozmowach uczestniczą bliscy współpracownicy Wałęsy, a tymczasem sam przewodniczący krok po kroku staje się dla komunistów czynnikiem nie do ominięcia.

Komuniści mieli oczywiście swoje priorytety, inne niż opozycja, ale  trzeba sobie uczciwie powiedzieć, że nie byłoby przełomu politycznego w Polsce, gdyby nie fundamentalna zmiana strategii politycznej władz. Uznały one - dalekowzrocznie, trzeba przyznać - że ta formuła ustrojowa, wypracowana przecież w Rosji za czasów Lenina, a wdrożona w życie w Polsce za Stalina, staje się u schyłku XX wieku radykalnie niewydolna i nieodporna na nowe zjawiska (np. na telewizję satelitarną, która demoluje tak ważną instytucję  ustroju komunistycznego jak cenzura prewencyjna).

To dlatego w toku opisywanego procesu politycznego władze niekiedy zaskakiwały opozycję śmiałością swoich propozycji. Tak było w czerwcu 1988, a więc w miesiąc po wiosennych strajkach, zakończonych w zasadzie niepowodzeniem, kiedy Stanisław Ciosek przedstawia ks. Alojzemu Orszulikowi koncepcję podziału mandatów w przyszłym Sejmie w proporcji 1/3 dla opozycji do 2/3 dla władz. Zauważmy, że taka właśnie proporcja mandatów zagwarantowana zostanie dużo później, dopiero wiosną następnego roku, w ordynacji wyborczej do Sejmu kontraktowego. Podobnym zaskoczeniem była przedstawiona już w czasie rozmów "okrągłego stołu" propozycja wolnych wyborów do Senatu.

Dla wielu ludzi reprezentatywnych dla swoich środowisk, a odgrywających w procesie ugody ważną rolę, kwestia dobrej wiary komunistów nie była oczywista. Wchodzili w te przygotowania, ale z takim zastrzeżeniem, że nie ma pewności, czy komuniści w dowolnym momencie nie wycofają się z obietnic. Dlatego tak ważne były gwarancje polityczne. Strona opozycyjna widziała - słusznie - najważniejszą gwarancję polityczną w legalizacji "Solidarności". Zakładała, że jeśli "Solidarność" ponownie zaistnieje na scenie politycznej, będzie taranem, który pozwoli kruszyć opór komunistów w wielu sprawach. I dlatego ta kwestia została politycznie przesądzona jeszcze przed oficjalnym otwarciem obrad.

6 stycznia 1989 r. Mazowiecki i Ciosek ustalają zarys porozumienia politycznego: legalizacja Solidarności przed wyborami, podział mandatów w Sejmie w proporcji 60/30/10 (10 procent dla środowisk nie identyfikowanych ani z władzą, ani z opozycją), a w Senacie po 1/3; utworzenie urzędu prezydenta o silnych kompetencjach. Jak pisze Jan Skórzyński, "Mazowiecki ustalenia te przyjął z zastrzeżeniem, że układ ma być jawny dla opinii publicznej i jednorazowy, obowiązujący tylko podczas najbliższych wyborów"[2].

Mazowiecki to ta sama familia polityczna co Stomma, Kozłowski, Mieczysław Pszon czy Jerzy Turowicz. Można rzec, że występując w finalnej fazie przygotowań do "okrągłego stołu" (a przypomnijmy, że jeszcze dwa lata wcześniej ten człowiek, uznany za radykała, nie był dopuszczany do rozmów) reprezentował ich styl myślenia politycznego.

Raczej perswazja niż siła, raczej gwarancje polityczne niż uroczyste deklaracje, raczej ustalenia gabinetowe niż negocjacje pod presją opinii publicznej - to był ten styl. Polska wyszła na tym per saldo dobrze, chociaż można zasadnie pytać, na ile filozofia ugody z komunistami musiała prowadzić do późniejszych zahamowań procesu odchodzenia od komunizmu.

Roman Graczyk

Autor był w latach 1988-1990 sekretarzem redakcji "Tygodnika Powszechnego"


[1] Andrzej Friszke, Oaza na Kopernika. Klub Inteligencji Katolickiej 1956-1989, Bibliotek "Więzi", Warszawa 1997,  s. 227 - 228

[2] Jan Skórzyński, Od Solidarności do wolności, Wydawnictwo Trio, Warszawa2005, s. 233-234.


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy