Kornel Morawiecki i sześć lat esbeckiego pościgu
W jaki sposób Służba Bezpieczeństwa przez sześć lat nie potrafiła wpaść na trop lidera Solidarności Walczącej? Jak tropiony przez setki funkcjonariuszy i ścigany w całym kraju Kornel Morawiecki był w stanie unikać esbeckich pułapek i rozkręcić na niespotykaną skalę podziemną działalność wydawniczą? Jak wrocławska konspiracja ukrywała swojego lidera w centrum miasta i w osiedlowych blokach?
Po wprowadzeniu stanu wojennego ukrywały się w Polsce setki ludzi. Do grona tego dołączyło też kilkoro takich, którzy uciekli z więzienia, m.in. Jan Narożniak czy działacze Solidarności Walczącej - Maciej Frankiewicz i Piotr Bielawski. Liczba ukrywających się systematycznie jednak spadała.
Słabej jakości konspiracja i penetracja struktur podziemia przez agentów Służby Bezpieczeństwa doprowadziły już w 1982 r. - w krótkich odstępach czasu - do zatrzymania kolejnych szefów Regionalnego Komitetu Strajkowego NSZZ Solidarność Dolny Śląsk:- Władysława Frasyniuka, Piotra Bednarza a następnie Józefa Piniora.
Wielu ukrywających się działaczy ujawniło się, korzystając z okazji, jaką do tego dawało formalne zniesienie stanu wojennego w lipcu 1983 oraz dokładnie o rok późniejszej amnestii. Kilku działaczy Solidarności Walczącej ukrywało się jednak przez kilka kolejnych lat. Najbardziej niezwykłe było ciągłe pozostawanie na wolności i nadzwyczaj aktywne działanie człowieka, w celu wytropienia którego zmobilizowano środki gigantyczne i bezprecedensowe. Człowiekiem tym był Kornel Morawiecki.
Morawiecki organizował druk i przeprowadzał akcje rozrzucania ulotek już w latach sześćdziesiątych. Malowanie antykomunistycznych napisów na murach, już w roku 1968 i w kolejnych latach, nie były czynami pojedynczymi i spontanicznymi. Wybierał do takich akcji najbardziej spektakularne miejsca, a ich przeprowadzenie wiązało się z rozpoznaniem rytm milicyjnych patroli i wykonywanie - odpowiednim czasie - dziesiątków trudnych do usunięcia napisów.
Np. w grudniu 1970 pasażerowie pociągów przemierzających jedną z najbardziej uczęszczanych tras kolejowych w Polsce (Poznań - Wrocław) stawali się czytelnikami wypisanej na murach całej narracji antykomunistycznego protestu.
Jednym z największych aktów sprzeciwu wobec władz PRL było utworzenie w roku 1977 Studenckiego Komitetu Solidarności. Najsilniejszym, po krakowskim, ośrodkiem działalności SKS stał się Wrocław. Jego działalność trafiła nad Odrą na podatny grunt, gdyż już w roku 1973 na Dolnym Śląsku były podejmowane coraz bardziej udane próby łamania komunistycznego monopolu informacji.
W połowie lat siedemdziesiątych działało we Wrocławiu kilkanaście osób, z coraz lepszym skutkiem drukujących niezależne gazetki. Do grona tego należeli m.in. Antoni Roszak, Joanna i Wiesław Moszczakowie, Krzysztof i Marek Gulbinowicz, Wojciech Winciorek, Anna i Małgorzata Bujwid, Piotr Starzyński, Krzysztof Grzelczyk, Jan Łojek. Większość tego grona związana była z ruchem hipisowskim. Z tego powodu byli to ludzie już uodpornieni na prześladowania ze strony MO i SB. Zarazem jednak ich działalność charakteryzowała się dużą spontanicznością i niefrasobliwością. Podejmowana w ten sposób aktywność drukarska co jakiś czas kończyła się rozbijaniem punktów poligraficznych przez SB. Kolejne osoby trafiały do aresztów, stawały przed sądami i kolegiami d.s. wykroczeń.
Przełomem było włączenie się w tę działalność Kornela Morawieckiego, co nastąpiło w drugiej połowie lat siedemdziesiątych. Morawiecki zaczął od znalezienia miejsc nieznanych Służbie Bezpieczeństwa, w których w miarę bezpiecznie można było zainstalować drukarnie. Trafić do nich mogli tylko bezpośrednio zaangażowani w druk, po uprzednim upewnieniu się, że nie "ciągną za sobą ogonów". Konspiracyjnym powielarniom towarzyszyła dobrze zorganizowana logistyka - drukarze na czas pracy nad kolejnym numerem "Biuletynu Dolnośląskiego", czy inną obszerną publikacją, od pierwszej do ostatniej chwili nie mogli opuszczać konspiracyjnego lokalu. Wszystko, co było im w tym czasie potrzebne, dostarczały im osoby w najwyższym stopniu zaufane, nieznane MO i SB. Grono wspomagających było - także ze względów bezpieczeństwa - bardzo nieliczne. Dzięki nim drukarze otrzymywali wszystko, co było im potrzebne do wykonania zadani - od regularnych posiłków, farby i papieru po słodycze i papierosy.
takie metody konspiracji zaowocowały to nową jakością w dolnośląskim drugim obiegu wydawniczym. Drukarze przestali "wpadać" a wydajność ich pracy wzrosła kilkakrotnie. W dużej mierze właśnie dzięki temu dynamicznie rozwijały się pisma, wydawane przez wrocławski Studencki Komitet Solidarności.
Kolejnym etapem były szkolenia drukarskie. W ich wyniku mnożyć się zaczęło grono wyszkolonych w druku konspiratorów całkowicie nieznanych Służbie Bezpieczeństwa. Przeszkolenie mieli za zadanie znalezienie miejsc do bezpiecznego ukrywania się oraz lokali nadających się na podziemne drukarnie. System ten okazał się nieoceniony w sierpniu 1980, kiedy SB zatrzymywała setki osób, związanych z opozycją.
Kornel Morawiecki, wraz ze swymi ludźmi, już wtedy był dla sił reżimu nieuchwytny. Jego drukarnie, powielające informacje o rozwoju fali strajkowej, pracowały pełną parą. W czasie szesnastu miesięcy tzw. "karnawału Solidarności" żaden element tej struktury nie został ujawnione. Przeciwnie - została ona powiększona o nowych drukarzy, nowy sprzęt i nowe lokale konspiracyjne.
W pierwszych tygodniach grudnia 1981 r. ludzie Morawieckiego nie nocowali w swoich mieszkaniach, dzięki czemu uniknęli internowania. Za wyrąbanymi siekierami drzwiami mieszkań, esbecy nie znajdowali opozycjonistów. Ścigając np. Joannę i Wiesława Moszczaków, w domu zastali tylko babcię opiekującą się rocznym dzieckiem. W tym zaś czasie Joanna Moszczak przygotowywała matryce pierwszych gazetek stanu wojennego a Wiesław Moszczak uruchamiał powielacz.
W nieznanym SB lokalu 13 grudnia 1981 r. Kornel Morawiecki spotkał się z dziesiątkami działaczy, redagował odezwy, podpisywane następnie przez przewodniczącego RKS NSZZ Solidarność. Pierwszą noc stanu wojennego Morawiecki spędził w mieszkaniu państwa Maciejewskich przy ul. Kamiennej we Wrocławiu. Parę dni później przeniósł się do mieszkania przy ul. Gajowickiej.
Już w grudniu 1981 r. zaczął działać cały system lokali, w których ukrywał się późniejszy twórca organizacji Solidarność Walcząca. Obowiązywało parę prostych zasad. Najważniejsza nakazywała, że właścicielem mieszkania musi być osoba w najwyższym stopniu zaufana, ale nie zaangażowana w inną działalność konspiracyjną i całkowicie nieznana służbom specjalnym PRL-u. Zakładano, że właściwy na potzreby ukrywania się lokal zamieszkuje jakaś rodzina.
Morawiecki miał niewielkie bardzo potrzeby "bytowe" - mógł spać na polowym łóżku, dostawionym katem w pokoju. Jak się później okazało - SB przypuszczała, że tropiony przez nich lider podziemia ukrywa się w którejś z okazałych willi. Nie przychodziło im do głowy, że prawie zawsze korzysta z gościny w zagęszczonych mieszkaniach w wielorodzinnych blokach na wrocławskich osiedlach.
Wiesława Kubiszewska, udostępniająca dla potrzeb ukrywania się Morawieckiego swoje mieszkanie przy ulicy Na Ostatnim Groszu kontakt z Solidarnością Walczącą miała tylko przez jedną osobę - Marię Koziebrodzką. Po tym, jak ukrywający się lider SW opuścił jej mieszkanie a Maria Koziebrodzka wyjechała na stypendium naukowe do USA - ani Kornela Morawieckiego ani nikogo z Solidarności Walczącej nie spotkała już aż do lat dziewięćdziesiątych. I o to chodziło - właściciele mieszkania mieli być "na sto procent pewni, ale w nic innego niezaangażowani".
W mieszkaniu, w którym Morawiecki spał - z nikim się nie spotykał. Do tego celu służyło inne mieszkanie, najlepiej znajdujące się w tym samym bloku na innym piętrze, lub w sąsiedniej bramie. Dzięki temu zminimalizowane było ryzyko nocnego najścia SB na lokal, w którym mieszkał Morawiecki. Przewodniczący SW w minimalnym tylko stopniu poruszał się po ulicach miasta, gdzie każdy patrol milicyjny wyposażony był w jego fotografie.
Od 13 grudnia 1981 do 9 listopada 1987 Kornel Morawiecki korzystał z gościny u około czterdziestu rodzin i tyle samo kolejnych mieszkań służyło mu za miejsce spotkań z działaczami konspiracji.
W ciągu sześciu lat ukrywania Kornel Morawiecki spotkał około 1500 ludzi. Droga na spotkanie odbywała się za każdym razem za pośrednictwem tzw. śluz. Osoba idąca na spotkanie wsiadała do samochodu, który woził ją po mieście. W tym czasie sprawdzano, czy nie jest ona śledzona. Kontrwywiad Solidarności Walczącej pilnie wtedy podsłuchiwał komunikaty wszystkich służb specjalnych PRL-u, kontrolując każdy z wykorzystywanych przez nie radiowych podzakresów.
Dopiero po przejściu przez kolejne lokale i po zmiane samochodów - docierało się do mieszkania, w którym przebywał Kornel Morawiecki. Wielokrotnie zdarzało się, że do spotkania takiego nie dochodziło, gdyż udająca się na nie osoba była pilnie obserwowana przez SB. Tak było np. w przypadku obcokrajowców - wysłanników rządów USA czy Wielkiej Brytanii. W 1986 r. Solidarności Walczącej udało się natomiast wyprowadzić w pole esbecką obstawę francuskiego ministra. Nasłuch radiowy Solidarności Walczącej uzyskał wtedy pewność, że służby podążyły za podstawionym sobowtórem Francuza. Prawdziwy - dotarł do Morawieckiego a o tym, że jest on już nie w willi, którą przez tydzień obserwowały dziesiątki funkcjonariuszy SB - dowiedziała się ona dopiero z zagranicznej telewizji informującej, że minister ten w najlepsze działa już w swoim kraju.
W drugiej połowie lat osiemdziesiątych służby PRL-u wiedziały już jednak, że na terenie Wrocławia i okolic są permanentnie podsłuchiwane przez Solidarność Walczącą. Kiedy więc na spotkanie z Kornelem Morawieckim wysłano agenta bardzo dobrze uwiarygodnionego jako działacz podziemia z Rzeszowa, SB zrezygnowała z jakiejkolwiek łączności radiowej, wiążącej się z przeprowadzeniem tej akcji. Jej przebieg od strony SB dobrze znamy dzięki materiałom zachowanym w aktach SB i w 2007 roku opublikowanym w księdze pt. "Solidarność Walcząca w dokumentach Służby Bezpieczeństwa".
Agent rzeczywiście spotkał się wtedy z Kornelem Morawieckim. W jego wielokrotnie potem sporządzanych i analizowanych relacjach nie potrafił on powiedzieć niemal nic o miejscu, w którym do spotkana doszło. Agent został odebrany na dworcu przez działacza SW, którego SB zidentyfikowała jako Dariusza Kędrę. Nie mając jednak kontaktu radiowego samochody SB już po dwóch kwadransach zgubiły samochód Kędry.
Agent opowiadał potem, że dotarł do mieszkania, z którego zabrał go inny działacz i innym samochodem po półgodzinnym krążeniu po mieście dotarli na skraj nieznanego mu osiedla. Następnie agent i działacz SW odbyli kawałek drogi pieszo, by wsiąść do jeszcze jednego samochodu, prowadzonego przez kolejnego działacza Solidarności Walczącej. Dopiero z nim po godzinie jazdy przez miasto agent dotarł do następnego, nieznanego mu osiedla i prowadzony był przez podwórka, na których nie było żadnych tabliczek czy numerów bram, mogących zawierać nazwę ulicy. Tak trafił do mieszkania, do którego po godzinie przyszedł Morawiecki.
Po spotkaniu agent bardzo się starał zorientować, gdzie jest. Zapamiętał, że droga samochodem z miejsca spotkania na dworzec trwała blisko godzinę. W rzeczywistości spotkanie agenta z Morawieckim miało miejsce w mieszkaniu Stefanii Żabińskiej przy ulicy Komandorskiej - kilkaset metrów od wrocławskiego głównego dworca PKP. Informacje, zebrane przez agenta, w najmniejszym stopniu nie przydały się do ustalenia przez SB, gdzie przebywa Kornel Morawiecki.
Setki osób przesłuchiwano, aby dowiedzieć się, gdzie ukrywa się Morawiecki. Jednych zastraszano, innych szantażowano, kolejnych starano się przekupić. Pod nieustanną obserwacją znajdowała się cała rodzina przewodniczącego SW. Kilkunastoletni syn Kornela Morawieckiego był nieustannie zatrzymywany i przesłuchiwany. Kilkakrotnie wymuszano na nim informacje biciem. Kilka razy wywożony był do lasu. Jak po latach wspomina - naprawdę bał się wtedy, kiedy banda ubeckich zbirów krzyczała: "Zobaczysz - zgwałcimy teraz twoją siostrę!". SB nie dowiedziała się jednak niczego.
Wyciąganie syna lidera SW ze szkoły mogło skończyć się też tym, że zamiast zdawać maturę - znów będzie siedział w areszcie, lub na przesłuchaniu. Egzaminy dojrzałości zdawał więc po ukryciu się jako pacjent jednego z wrocławskich szpitali.
SB była częstym, oczywiście nieproszonym gościem w domu Morawieckich. Dom przetrząsała także podczas nieobecności gospodarzy. W czasie jednej z takich wizyt zginęły wszystkie rodzinne albumy i fotografie.
SB poszukiwała kontaktu z każdym, kto w jakikolwiek sposób zetknął się z Kornelem Morawieckim. Wszystkie te działania przez sześć lat pozostawały nieskuteczne.
Bywało, że przesłuchując współpracowników Morawieckiego "apelowano do rozsądku". Krzysztof Gulbinowicz w 1986 roku od oficera SB usłyszał: "Proszę pana, niech pan powie Morawieckiemu, że ukrywając się traci wielką możliwość. W perspektywie paru lat nastąpią w Polsce ogromne zmiany. Ludzie dzisiejszej opozycji będą wydawać swoje gazety, zasiadać w sejmie, piastować państwowe urzędy. To są możliwości, z których Kornel Morawiecki i jego organizacja nie będą mogli skorzystać, jeśli będą się przed nami ukrywać. Solidarność Walcząca może odgrywać dużą rolę w tej nowej Polsce, która już w najbliższych latach zacznie się tworzyć. A działacze Solidarności Walczącej, zamiast marnować życie w jakimś podziemiu - mogą robić kariery, mogą kształtować rzeczywistość. A warunki, jakie stawiamy, naprawdę nie są wygórowane. Owszem - jesteśmy pod wrażeniem skali działalności Solidarności Walczącej. Ale co w naszym świecie liczy się najbardziej? Tanki i banki - to tylko się liczy."
Informację o ofercie, składanej przez wysokiego oficera SB Gulbinowicz parę tygodni później przekazywał Kornelowi Morawieckiemu. Fakt ten Krzysztof Gulbinowicz opisał też w swoich wspomnieniach, które znalazły się m.in. w filmowej opowieści "Okruchy rozbitego dzbana" (reż. Jędrzej Lipski).
Poza Wrocław ukrywający się Kornel Morawiecki wyjeżdżał bardzo rzadko. Latem 1982 roku, wraz z paroma współpracownikami, pojechał jednak na krótki pobyt na Pojezierzu Wielkopolskim. Któregoś dnia siedział właśnie w leżaku z książką w rękach, kiedy nad jeziorem pojawił się liczny patrol milicji, a wszystkim plażującym zaczęto sprawdzać dokumenty. Kiedy milicjanci podeszli do Morawieckiego, ten podał im podrobiony dowód osobisty. W czerwcu 1982 r. lider formującej się dopiero organizacji Solidarność Walcząca w rejonach oddalonych od Dolnego Śląska nie był jeszcze funkcjonariuszom reżimu powszechnie znany. Wystarczyły dobrze podrobione dokumenty i podstawowa charakteryzacja.
W 1983 roku jednym z miejsc spotkań działaczy Solidarności Walczącej z całego kraju stał się dom Andrzeja Stadnickiego, znajdujący się w leżącym 30 kilometrów na północ od Wrocławia Osolinie.
Andrzej Stadnicki ze świetnie rozwijającej się kariery w poznańskiej Akademii Medycznej zrezygnował na początku lat siedemdziesiątych, kiedy władze PRL-u odmówiły mu wydania paszportu. Uzasadniono to tym, że jako specjalista najwyższej klasy zapewne natychmiast otrzyma ofertę pracy na Zachodzie i nie wróci do Polski. Stadnicki na takie dictum odpowiedział, że skoro w PRL-u jest niewolnikiem swoich kwalifikacji to z nich rezygnuje. Zwolnił się z pracy, przerwał karierę naukową i po wyjeździe
w Bieszczady przez około dziesięć lat zajmował się wypalaniem węgla drzewnego.
Krótko przed stanem wojennym Stadnicki odziedziczył dom po zmarłym wuju i zamieszkał w Osolinie. Miał nie tylko duży dom w pięknym miejscu, ale też stosunkowo "czystą kartę" na SB. Służby się nim nie interesowały, a jego miejsce zamieszkania było względnie bezpieczne. W Osolinie bywał więc Kornel Morawiecki a także inni działacze Solidarności Walczącej i współpracujących z nią innych struktur podziemia. Należeli do nich Wojciech Myślecki, Władysław Sidorowicz, czy Krzysztof Turkowski. W 1986 roku ukrywający się Kornel Morawiecki - pod zmienionym nazwiskiem - spędził też parę tygodni jako pacjent sanatorium w Obornikach Śląskich.
Zachował się tajny dokument pt. "Ocena sytuacji operacyjno-politycznej w województwie wrocławskim", sporządzony w Wojewódzkim Urzędzie Spraw Wewnętrznych w 1986 roku. Zawiera on nie oszczędzającą najmocniejszych słów opinię gen. Czesława Kiszczaka. Minister Spraw Wewnętrznych (zwany pierwszym milicjantem PRL-u) wyrażał m.in. opinię, że "zdrada wdarła się w szeregi funkcjonariuszy".
Po tak druzgocącym podsumowaniu kilkudziesięciu pracowników wrocławskiej SB zostało w roku 1986 zwolnionych z pracy.
Generał Kiszczak nie mylił się: Solidarność Walcząca rzeczywiście miała w SB swoje "wtyczki", w tym trzech oficerów, zatrudnionych we wrocławskim oddziale bezpieki. Należeli oni do tzw. Grupy Charukiewicza. Ludzie ci zostali w 2009 roku odznaczeni przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego Krzyżami Oficerskimi Orderu Odrodzenia Polski.
Czystka przeprowadzona w 1986 r. wśród wrocławskich esbeków nie dotknęła jednak żadnego ze współpracowników podziemia. Kiszczak wyrzucił ze służby kilkudziesięciu swoich wiernych i lojalnych funkcjonariuszy.
W połowie roku 1986 r. kontrwywiad Solidarności Walczącej wykrył pojawienie się we Wrocławiu nowej, dużej grupy funkcjonariuszy służb specjalnych. Co najmniej kilkadziesiąt osób dopiero poznawało miasto. Setki nagrań z nasłuchu świadczyły o tym, że kilkanaście patroli samochodowych ćwiczy na terenie Wrocławia operacje obstawiania osób i obiektów oraz szybkie przemieszczanie się po mieście.
Równocześnie z informacjami z nasłuchu nadeszły wiadomości od grupy Charukiewicza, mówiące o przysłanym do Wrocławia przez gen. Czesława Kiszczaka co najmniej stuosobowym oddziale specjalnym. Wrocławska SB nie miała z nim żadnego kontaktu i każdy z członków oddziału specjalnego miał zakaz kontaktowania się z funkcjonariuszami wrocławskiego SB.
Dla potrzeb tego zespołu została wynajęta spora część znajdującego się w sercu miasta Hotelu Wrocław. Wszystkie informacje wskazywały na to, że przysłany przez Kiszczaka z Warszawy oddział specjalny miał jedno zadanie: doprowadzić do aresztowania Kornela Morawieckiego.
Kornel Morawiecki był właścicielem własnoręcznie zbudowanego domku letniego, znajdującego się pod lasem w pobliżu wioski Pęgów, ok. 20 kilometrów na północ od Wrocławia. Od 13 grudnia 1981 r. oczywiście nie zbliżył się do tego domu ani razu. Często przebywali w nim jednak bliżsi i dalsi znajomi rodziny Morawieckich, niejednokrotnie bardzo licznie.
W lipcu 1986 r. znajomi rodziny (oraz znajomi znajomych) stali się świadkami dość zaskakującego wydarzenia. W gronie kilkunastu osób siedzieli sobie właśnie wokół ogniska, kiedy z głębi lasu, z rykiem silników wypadły trzy samochody terenowe. W ciągu paru sekund znalazły się przy ognisku i wypadło z nich kilku ludzi uzbrojonych w pistolety. Wrzeszcząc, by wszyscy padli na ziemię, rzucili się na jednego z uczestników spotkania, którego błyskawicznie wciągnęli do samochodu i natychmiast, znów z rykiem silników, odjechali.
W tym samym czasie stacje nasłuchowe kontrwywiadu Solidarności Walczącej odebrały radiowy komunikat: "Prawdopodobnie mamy Morawieckiego!" Pojawiły się też informacje o natychmiastowym wyjeździe z Wrocławia do Obornik Śląskich kolumny samochodów z uzbrojonymi po zęby komandosami. Porywacze schwytanego przez pomyłkę mężczyzny, zawieźli go właśnie na Komisariat Milicji Obywatelskiej w Obornikach Śląskich, pół godziny później obstawiony już przez dużą grupę uzbrojonych po zęby esbeków.
Okazało się, że letni dom Kornela Morawieckiego (zwany "Kornelówką") jest pod nieustanną obserwacją. A jeden z dość przypadkowo odwiedzających to miejsce gości okazał się podobny do właściciela domu. Oddział obserwacyjny SB postanowił więc tego człowieka zatrzymać a w związku z przypuszczeniem, że Morawieckiemu towarzyszą zawsze uzbrojeni ochroniarze, akcja zatrzymania była przeprowadzona bardzo gwałtownie i dla jej potrzeb błyskawicznie ściągnięto posiłki.
Przypadkowo zatrzymany "sobowtór" Morawieckiego był przesłuchiwany przez kilka dni. Ostateczna identyfikacja potwierdziła, że SB musi się pogodzić z tym, iż Morawieckiego - ciągle w swych rękach nie ma...
Późnym wieczorem 9 listopada 1987 roku Kornel Morawiecki podjechał samochodem na ul. Zielińskiego we Wrocławiu, by spotkać się z siostrami Zielińskimi (zbieżność nazwisk oczywiście przypadkowa). W niemal całkowitym mroku przemierzył nie więcej niż 50 metrów do jednego z wielkich, dziesięciopiętrowych bloków. Siostry Zielińskie od wielu lat zajmowały się drukiem książek a ich mieszkanie w roku 1983 odwiedziło SB. Morawiecki o tym wiedział, ale wiedział też, że Kontrwywiad Solidarności Walczącej od ponad czterech lat nie odebrał jakichkolwiek sygnałów, mogących wskazywać na obserwowanie tego miejsca.
Po wejściu do mieszkania i przywitaniu się z jej lokatorkami, jedna z nich postawiła czajnik, by zaparzyć herbatę. Herbaty tej jednak nikt nie zdążył już przygotować. Z ogromnym impetem wypadły drzwi do mieszkania a wraz z nimi futryna i kawałki muru.
Przy akordzie eksplozji do ciasnego, wypełnionego chmurami pyłu mieszkania wpadło kilkunastu zamaskowanych komandosów. Wszyscy, którzy znajdowali się w tym miejscu, zostali rzuceni na ziemię. Lufy karabinów odstawiono od ich głów dopiero po skuciu zatrzymanych kajdankami.
Oficer dokładnie przeszukujący kieszenie Morawieckiego wyrażał rozczarowanie: "Przywódca Solidarności Walczącej i nawet żadnego nagana przy sobie nie ma?". W odpowiedzi usłyszał: "Ja nie mam. Ale jak mnie zabijecie - to mój następca zawsze będzie miał przy sobie UZI".
Już po paru minutach Morawiecki znów był na podwórku między blokami, które jednak zmieniło się w tak krótkim czasie nie do poznania. Niebieskie "koguty" kilkunastu samochodów milicji robiły wrażenie rozgrywania niezwykłego spektaklu. Cały kwartał budynków został gęsto obstawiony pojazdami służb specjalnych. Na ulicy Zielińskiego stała kolumna, złożona m.in. z samochodów pancernych.
Podróż w zamkniętej więźniarce trwała tylko kilka minut. W niedalekiej od Zielińskiego siedzibie SB przy ul. Łąkowej przewodniczący Solidarności Walczącej zaprowadzony został na najgłębszą kondygnację podziemnego aresztu. Nikt nie zamienił z nim nawet jednego słowa. Jeszcze przed świtem został wyprowadzony z celi. Nikt go jednak we Wrocławiu nie tylko nie zamierzał przesłuchiwać, znów - nikt nie odezwał się nawet słowem.
Po wyprowadzeniu na zewnątrz budynku Morawiecki ponownie zobaczył kolumnę pojazdów, sięgającą od Podwala aż po plac Muzealny. Przez tonące w mroku miasto pojazdy wraz z przewodniczącym Solidarności Walczącej ruszyły w stronę lotniska wojskowego Strachowice. Okazało się, że na jego płycie już grzej silniki helikopter. Przykuty do jego wnętrza Kornel Morawiecki półtora godziny później zobaczył dachy Warszawy. Najbliższe pół roku przebywał w Pałacu Mostowskich oraz w więzieniu na stołecznym Mokotowie.
Kornel Morawiecki wiedział, że jest poszukiwany przez SB z zaangażowaniem dużych sił i środków. Nie docenił jednak skali tych działań. Przysłany do Wrocławia oddział specjalny realizował swoje zadanie w sposób dość prosty - od ponad roku 24 godziny na dobę obserwował co najmniej kilkadziesiąt miejsc, w których teoretycznie mógł się znaleźć Morawiecki.
Funkcjonariusze tego oddziału wiedzieli, że każda radiowa rozmowa jest podsłuchiwana przez ludzi Morawieckiego. Wiele więc działań podejmowano bez nadawania w eter komunikatu, który mógł zostać przechwycony przez podziemie. Po kilkunastu miesiącach obserwatorzy jednego z "miejsc-pułapek" zobaczyli w noktowizorze dobrze osłoniętą, ale rozpoznawalną twarz Kornela Morawieckiego. Alarm został ogłoszony nie drogą radiową, lecz telefoniczną. A rozmów prowadzonych z budek telefonicznych Kontrwywiad Solidarności Walczącej podsłuchiwać nie był w stanie.
Olbrzymie siły milicyjno-wojskowe na ulicy Zielińskiego pojawiły się w ciągu kilku minut i do akcji przystąpiły natychmiast. Wreszcie mieli w swoich rękach najbardziej poszukiwanego człowieka w Polsce - przewodniczącego Solidarności Walczącej!
Po kilku miesiącach od aresztowania władze zezwoliły na spotkanie Kornela Morawieckiego z córkami. Marta Morawiecka zobaczyła wtedy swojego ojca pierwszy raz od ponad sześciu lat. Powiedziała wtedy: "Kiedy poprzednim razem, przed wprowadzeniem stanu wojennego widziałam mojego tatę - jego włosy były czarne. Po tych latach spędzonych w ukryciu całkowicie zmieniły kolor. Teraz są białe..."
Sam Kornel Morawiecki po latach stwierdza: "Wpadłem przez mój błąd. Nie doceniłem skali tej operacji, jaka jest prowadzona przeciw Solidarności Walczącej
i przeciw mojej osobie. Tym bardziej godni najwyższego szacunku, uznania i podziwu są ludzie, z którymi w tym czasie współpracowałem. Przez sześć lat pozostawania
w ukryciu spotkałem około półtora tysiąca osób. Niemal każde z tych spotkań było organizowane przez działających bardzo profesjonalnie działaczy SW. A jeśli nie liczyć agenta SB, wysłanego do mnie z Rzeszowa, w tym gronie liczącym ok. 1500 osób nie znalazł się nikt, kto by mnie wydał".
Andrzej Kołodziej