Moskiewski dyktat w Polsce, czyli "Historia sowieckiej kolonii"

"Jeżeli teraz pan się cofnie, to ja umyję ręce od całej polskiej sprawy – mówił Winston Churchill do Stanisława Mikołajczyka, byłego premiera polskiego rządu w Londynie i jednego z liderów Stronnictwa Ludowego. Rozmowa miała miejsce w czerwcu 1945 roku, gdy Mikołajczyk wahał się, czy jechać do Moskwy i wejść w skład mającego tam powstać prosowieckiego rządu w Warszawie" - czytamy w książce Ryszarda Terleckiego "Polska w niewoli 1945-1989. Historia sowieckiej kolonii".

Książka Ryszarda Terleckiego "Polska w niewoli 1945-1989. Historia sowieckiej kolonii" ukazała się w Wydawnictwie AA. Publikujemy jej fragmenty.

Alianci i Sowieci ustalają skład polskiego rządu

Według jałtańskich ustaleń Wielkiej Trójki, utworzeniem nowego rządu tymczasowego, działającego do czasu przeprowadzenia wolnych wyborów, miał się zająć zespół, w skład którego wchodziło trzech polityków: sowiecki minister spraw zagranicznych oraz ambasadorzy USA i Wielkiej Brytanii w Moskwie.

Już sama ranga uczestników tych rozmów dawała przewagę Stalinowi: ambasadorzy, nawet reprezentujący zachodnie mocarstwa, znaczyli przecież mniej niż jeden z najważniejszych sowieckich ministrów. Ale i tak rozmowy utknęły wśród proceduralnych sporów aż do przyjazdu z Waszyngtonu Harry’ego Hopkinsa, specjalnego wysłannika Harry’ego Trumana, do niedawna wiceprezydenta USA, który obecnie zastąpił zmarłego w połowie kwietnia prezydenta Roosevelta. Dopiero gdy Hopkins zgodził się na sowieckie warunki, czyli znaczącą przewagę przedstawicieli komunistów w dalszych konsultacjach, prace ruszyły z martwego punktu. Ostatecznie 11 czerwca ustalono listę polskich uczestników rozmów na temat składu przyszłego rządu.

Reklama

Polskich popleczników Stalina mieli reprezentować: Bolesław Bierut, przewodniczący fasadowej Krajowej Rady Narodowej, działającej w "wyzwolonej" przez Czerwoną Armię Polsce i gromadzącej sowieckich kolaborantów, Edward Osóbka-Morawski, premier komunistycznego Rządu Tymczasowego oraz Władysław Gomułka, wicepremier tego rządu, a zarazem sekretarz generalny partii komunistycznej, występującej jednak pod nazwą Polskiej Partii Robotniczej (PPR), jako mniej rażącej dla opinii publicznej w Polsce.

Z Londynu, oprócz Mikołajczyka, zaproszono Jana Stańczyka, działacza ugodowej wobec komunistów frakcji Polskiej Partii Socjalistycznej (PPS), a także bliżej nieznanego działacza związku marynarzy Antoniego Kołodzieja.

Stańczyk, polityk bardzo średniego kalibru, był już przygotowany do roli głównego reprezentanta "polskiego Londynu", na wypadek, gdyby Mikołajczyk odmówił udziału w rozmowach.

Wśród kandydatów do udziału w rozmowach wymieniano metropolitę krakowskiego Adama Sapiehę oraz Wincentego Witosa, prezesa Stronnictwa Ludowego, ostatecznie jednak do ich wyjazdu nie doszło (metropolita jechać nie zamierzał, a Witos wymówił się chorobą), pojechali za to Zygmunt Żuławski, przed wojną członek Rady Naczelnej PPS, Władysław Kiernik, działacz SL i współpracownik Witosa, a także całkowicie niezorientowani w politycznej grze Stalina krakowscy profesorowie, Stanisław Kutrzeba i Adam Krzyżanowski, oraz dyrektor Biblioteki Sejmowej i znany mason Henryk Kołodziejski.

Po ujawnieniu przez Sowietów faktu uwięzienia przywódców Polskiego Państwa Podziemnego, sytuacja Mikołajczyka była nie do pozazdroszczenia. Z jednej strony nie miał wcale pewności, czy i jego Rosjanie nie zamkną i nie dołączy wkrótce na Łubiance do Okulickiego i Jankowskiego. Po drugie, podejmując rozmowy w Moskwie w czasie, gdy znajdowali się tam uwięzieni polscy politycy, wystawiał sobie etykietę zdrajcy i łapczywego na udział we władzy sprzedawczyka. Zaś odmowa wyjazdu i pozostanie w Londynie oznaczały utratę poparcia Anglików, które w tym czasie było już ostatnim jego ostatnim politycznym kapitałem.

Co zrobi Rosja? Tego nikt nie wie

Churchill nie pozostawiał złudzeń co do dalszego rozwoju wydarzeń. Mikołajczyk przytoczył jego słowa, wypowiedziane podczas ich ostatniej rozmowy: "Patrzę pesymistycznie, tak na przyszłość całej Europy, jak i Polski. Polska będzie dalej od nas niż kiedykolwiek była przedtem, bo Rosja dotrze do Łaby, czy może nawet Renu i usadowi się między naszymi krajami. Oni już się usadowili w Jugosławii. Oni nie pogodzą się z nami odnośnie przyszłości Austrii. Nikt nie może przewidzieć, gdzie to się skończy.

"Demokracje walczą dobrze - mówił dalej posępnie - ale gdy skończy się wojna, to one zechcą pójść do łóżka i odpocząć. I nie zechcą na pewno walczyć z Rosją, a co ona zrobi, tego nikt nie wie. Jestem jednak pewny, że białe urwiska wybrzeża Dover będą w stanie odeprzeć każdy atak Rosjan. Co stanie się z Europą, tego nikt nie potrafi przewidzieć."

Już po rozmowie z Churchillem w biurze u Mikołajczyka zjawił się jegomość, o którym mówiono, że ma bliskie kontakty z rosyjską ambasadą w Londynie. "Wie pan, panie Mikołajczyk - powiedział ze sztuczną obojętnością - pan może mieć wypadek samolotowy w drodze do Rosji albo zginąć w wypadku samochodowym już po wylądowaniu. Dlatego doradzam panu pozostać na miejscu".

Ale Mikołajczyk uznał, że nie ma już odwrotu. Parę tygodni wcześniej w rozmowie z Williamem Harrimanem, przybyłym do Londynu ambasadorem USA w Moskwie, wyłożył swoje polityczne credo: "To czego chcę, to ocalenia pewnej porcji wolności, tak aby naród polski mógł przeżyć najgorszy okres, który mamy przed sobą, aby nie został wywieziony i rozproszony na ogromnych przestrzeniach ZSRS". Dla tej "porcji wolności", ale także dla nadziei na zdobycie władzy w powojennej Polsce - ryzykował swoje życie. Rankiem 16 czerwca odleciał do Moskwy.

Wędrówka ludów w Polsce

W Polsce tymczasem trwała prawdziwa wędrówka ludów. Warszawiacy wracali do zburzonej Warszawy, wysiedleni przez Niemców mieszkańcy Wielkopolski wracali do Poznania i do swoich domów, z centralnej Polski na Zachód jechały tłumy przedsiębiorczych handlarzy i "szabrowników", kuszonych porzuconym mieniem niemieckim. Z Zachodu z kolei powoli ciągnęły masy więźniów i jeńców, uwolnionych z obozów, przymusowych robotników, a także uciekinierów przed sowieckim potopem, którzy nie zdążyli dotrzeć do amerykańskich i brytyjskich pozycji.

Równocześnie rozpoczynał się gigantyczny exodus Polaków ze Wschodu, odciętych od reszty Polski przez nową sowiecką granicę. Okres rejestracji tych, którzy zdecydowali się na wyjazd "do Polski", a następnie terminy tzw. "repatriacji" początkowo wyznaczano bardzo krótkie, aby następnie je przedłużać. W Małopolsce Wschodniej i na Wołyniu przesiedlenia miały się zakończyć w grudniu 1945, we Lwowie - w marcu 1946, na Wileńszczyźnie - dopiero w czerwcu 1946 roku.

Sowieci raz naciskali na wyjazd Polaków, następnie wyjazdy utrudniali, a po paru miesiącach znów przymuszali do opuszczenia ojcowizny. Wielu mieszkańców Kresów ociągało się, opóźniało przymusową podróż. Wciąż oczekiwano na powrót Polski.

"Panie, wojna wisi na włosku! Niemcy zabiorą te zachodnie ziemie, a do nas przyjdzie Polska. Wojska z Francji na amerykańskich czołgach przyjadą" - mówili zwolennicy pozostania tak długo, jak to tylko możliwe. "Zapamiętasz pan moje słowa: jak nie pojedziesz pan na zachód, to pojedziesz pan na wschód" - prorokowali zwolennicy wyjazdu.

Transporty najczęściej odbywały się w koszmarnych warunkach. W towarowych wagonach brakowało miejsca, część zabranego majątku trzeba było porzucić, część rabowały rozmaite bandy, często złożone z sowieckich żołnierzy. Wygnańców trapiły choroby, głód, brak wody. W jednym z dokumentów zanotowano: "Symbolem opieki medycznej w czasie drogi były trumienki ze zwłokami dzieci, umocowane na dachach wagonów, które wieziono do Polski". Po przekroczeniu nowej granicy okazywało się, że na stacjach kolejowych rządzą sowieccy żołnierze, "polskie" władze niewiele obchodzi los przesiedleńców, a na pomoc można liczyć jedynie ze strony powoływanych doraźnie społecznych komitetów, najczęściej tworzonych przy miejscowych parafiach.

W samym tylko październiku 1945 roku w granicach województwa rzeszowskiego znalazło się szesnaście pociągów z przesiedleńcami, wiozących ponad 10 tysięcy osób. Transporty stały na stacjach od dwóch do trzech tygodni, w otwartych wagonach ludzie koczowali razem z żywym inwentarzem. Racje żywnościowe były głodowe, brakowało pomocy lekarskiej, leków i środków opatrunkowych. Ciężej chorych ukrywano w obawie przed rozdzieleniem rodzin. Do końca 1946 roku do pojałtańskiej Polski przyjechało z ziem zagarniętych przez Związek Sowiecki ponad 1 milion 200 tysięcy osób. Około 2 milionów pozostało za nową granicą.

Sowieci rabują Polskę

Do końca czerwca 1945 roku cały obszar Polski Sowieci traktowali jako swoją własność, nawet wówczas, gdy działania wojenne w Europie dobiegły już końca. Od lata 1944 roku do końca maja roku następnego Polska zaopatrywała sowiecką armię w zboże, ziemniaki i mięso, zapewniała kwatery, dostarczała opału.

Z terenów poniemieckich Sowieci wywozili wszystko, co tylko udało się załadować na wagony, przede wszystkim wyposażenie fabryk, tabor kolejowy i samochodowy, materiały budowlane, sprzęt rolniczy, bydło i konie. Zrabowali też setki mniejszych i większych fabryk oraz ogołocili magazyny na terenie formalnie podległym władzy Rządu Tymczasowego.

Dopiero w lipcu 1945 roku polska administracja odzyskała zarząd nad koleją, chociaż sowieckie transporty z Niemiec, wiozące wojsko, sprzęt i łupy, nadal miały pierwszeństwo na wszystkich liniach. Równocześnie Rząd Tymczasowy musiał ponosić koszty utrzymania polskich dywizji walczących u boku Czerwonej Armii, co skutkowało zadłużeniem na ponad 35 milionów dolarów i zobowiązaniem do ich spłaty w latach 1950-1960.

Ostatecznie Stalin anulował ten dług, w zamian za co polski komunistyczny rząd zrzekł się wszelkich roszczeń w związku z utrzymaniem sowieckiej armii i spowodowanymi przez nią zniszczeniami.

Narastał opór

Wraz z zakończeniem wojny narastał opór wobec obcej władzy. Wobec uwięzienia gen. Okulickiego, ale także w rezultacie przypadkowego aresztowania gen. Fieldorfa, który 7 marca 1945 roku został zatrzymany przez NKWD jako podejrzany o handel walutą, gen. Władysław Anders, pełniący obowiązki Naczelnego Wodza, rozwiązał organizację "Nie", o czym zawiadomił podziemie w kraju depeszą wysłaną z Londynu 7 maja. Była to słuszna decyzja, ponieważ NKWD nie tylko wiedziało o istnieniu tej organizacji, ale także znało jej strukturę i nazwiska dowódców. Przyczynił się do tego komendant Obszaru Północno-Wschodniego "Nie", a od 1940 roku sowiecki agent, ppłk Lubosław Krzeszowski, wcześniej szef sztabu Komendy Okręgu AK Wilno.

W miejsce zlikwidowanej "Nie" gen. Anders powołał Delegaturę Sił Zbrojnych, powierzając dowództwo nowej organizacji płk. Janowi Rzepeckiemu.

Czy była to słuszna decyzja? Rzepecki, który w czasie okupacji kierował Biurem Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK, a po Powstaniu Warszawskim był więziony w niemieckim obozie jenieckim, uwolniony przez Amerykanów wrócił do Warszawy i został mianowany zastępcą gen. Okulickiego. Chociaż w konspiracyjnej depeszy przekonywał gen. Andersa o konieczności rozwiązania "Nie" ze względów bezpieczeństwa, sam też należał do tych oficerów AK, których NKWD rozpracowywało od dawna.

"Nie jest dziś czas na walkę zbrojną"

Powstanie Delegatury Sił Zbrojnych (DSZ) oznaczało rezygnację sztabu Naczelnego Wodza z planów utrzymania w kraju przez dłuższy czas kadrowej organizacji wojskowej. DSZ miała już tylko doraźne zadanie ograniczenie działalności zbrojnej podziemia i demobilizację oddziałów partyzanckich, nie tylko kontynuujących walkę od czasu rozwiązania AK, ale powstających spontanicznie w rezultacie sowieckich represji i coraz aktywniejszej roli UB.

Płk Rzepecki, w porozumieniu ze Stefanem Korbońskim, członkiem kierownictwa konspiracyjnego Stronnictwa Ludowego, który po uwięzieniu Jankowskiego objął funkcję Delegata Rządu na Kraj, 27 maja wydał odezwę zachęcającą do rozformowania oddziałów partyzanckich. Chociaż nie proponował ujawniania się przed nowymi władzami, wzywał "do pracy nad odbudową Kraju, gdyż nie jest dziś czas na walkę zbrojną".

Trudno było jednak traktować poważnie jego namowy, skoro nasilał się terror, trwały zakrojone na szeroką skalę pacyfikacje, a brały w nich udział całe dywizje polskiego wojska, walczącego dotąd u boku Sowietów i pod sowieckim dowództwem, a teraz przerzucane na tereny najbardziej zagrożone przez partyzantkę. 24 maja rozpoczęto formowanie Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, wzorowanego na regularnych jednostkach wojskowych NKWD i przeznaczonego do walki z przeciwnikami politycznymi. Dowódcą KBW został sowiecki generał Bolesław Kieniewicz.

"Bandy AK mordowały obywateli sowieckich"

Trudno też było podporządkować się sugestiom Rzepeckiego, skoro wkrótce nadeszły z Moskwy wiadomości o uwięzionych polskich politykach. Ich proces rozpoczął się 18 czerwca w przystosowanej do tego celu Sali Domu Związków Zawodowych, tej samej, w której w latach trzydziestych odbywały się głośne procesy pokazowe przywódców bolszewickich, skazywanych na śmierć z rozkazu Stalina.

Po trzymiesięcznym śledztwie przed Kolegium Wojskowego Sądu Najwyższego ZSRS stanęło 15 oskarżonych, w tym gen. Leopold Okulicki, ostatni dowódca AK; Jan Stanisław Jankowski, Delegat Rządu na Kraj i równocześnie wicepremier Rządu Rzeczypospolitej; Kazimierz Pużak, przewodniczący Rady Jedności Narodowej (RJN), czyli podziemnego parlamentu, a zarazem jeden z przywódców Polskiej Partii Socjalistycznej (PPS); Kazimierz Bagiński, działacz Stronnictwa Ludowego (SL) i wiceprzewodniczący RJN; Aleksander Zwierzyński, prezes Stronnictwa Narodowego (SN); Józef Chaciński, prezes Stronnictwa Pracy; Adam Bień, działacz SL i członek Rady Ministrów na Kraj; Stanisław Jasiukowicz, działacz SN i drugi z członków Rady Ministrów na Kraj. Trzeci z uwięzionych ministrów, jeden z liderów PPS, Antoni Pajdak został wyłączony do odrębnego procesu z powodu choroby - Sowieci w ten sposób pozorowali rzekomo humanitarne traktowanie sądzonych.

Akt oskarżenia oparto na zeznaniach torturowanych i złamanych w czasie śledztwa żołnierzy i oficerów AK. To oni z rozkazu NKWD potwierdzali fikcyjne zarzuty o rzekomej współpracy polskiego podziemia z Niemcami lub o sabotażu na tyłach Czerwonej Armii. Sowiecki generalny prokurator wojskowy Afanasjew oskarżał nie tylko sądzonych, ale także niepodległe polskie państwo. Według niego moskiewski proces "podsumował zbrodniczą działalność reakcji polskiej, która walczyła w ciągu lat przeciwko Związkowi Sowieckiemu i zaprzedała interesy swojego narodu". Na szczególną nienawiść Afanasjewa zasłużyła AK, której "bandy mordowały obywateli sowieckich".

Oskarżeni, którzy zaprzeczali zarzutom, nie mieli możliwości powołania świadków ani odwołania się do dokumentów. Wyrok, który ogłoszono 21 czerwca był tylko w części surowy, co miało zmylić międzynarodową opinię publiczną.

Okulicki dostał wyrok najcięższy - 10 lat więzienia, Jankowski 8 lat, Bień i Jasiukowicz po 5 lat, także Pajdak, sądzony oddzielnie, dostał 5 lat. Inne wyroki były łagodniejsze, np. Pużaka skazano na półtora roku, a Bagińskiego na rok więzienia. Kilku oskarżonych, którym na poczet kary zaliczono dotychczasowy areszt, wyszło na wolność. Alianci odetchnęli z ulgą, bo obawiali się wyroków śmierci i zaostrzenia kryzysu w stosunkach z Sowietami. W gazetach na Zachodzie pisano, że za kilka miesięcy z pewnością uda się wynegocjować od Stalina amnestię lub złagodzenie wyroków.

O tym, że były to złudzenia, dobrze wiedzieli Polacy. Według więźniów z sąsiedniej celi, gen. Okulicki został zamordowany w więzieniu na Łubiance w wigilię Bożego Narodzenia 1945 roku, według Sowietów zmarł tego dnia na atak serca. Wicepremier Jankowski, delegat Rządu na Kraj, zmarł lub został zamordowany łagrze w marcu 1953 roku, na kilka dni przed końcem odbywania kary. Minister Jasiukowicz, jeden z czołowych polityków Narodowej Demokracji, również nie przeżył sowieckiego więzienia.

Sowieci mogą sobie pozwolić na każde bezprawie i na każdą zbrodnię

Tak zakończyła się farsa moskiewskiego procesu, której celem było pokazanie światu, a przede wszystkim Polsce, że Sowieci mogą sobie pozwolić na każde bezprawie i na każdą zbrodnię. Była to także lekcja dla Mikołajczyka, gdy kilka ulic od gmachu, w którym ogłoszono wyroki, podpisywał porozumienie o powołaniu Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej. Już w nazwie kryło się oszustwo: nie był to rząd żadnej jedności, a wkrótce okazało się także, że bynajmniej nie zamierzał być rządem tymczasowym.

Rozmowy trwały pięć dni. Mikołajczyk uważał, że uzyskał tyle, ile było możliwe. Formalnie podpisano tylko ustalenia dotyczące składu gabinetu. Mikołajczyk miał objąć funkcje wicepremiera i ministra rolnictwa, ponadto w skład rządu wchodziło trzech ludowców: Władysław Kiernik (ministerstwo administracji), Mieczysław Thugutt (ministerstwo poczt i telegrafów - ostatecznie do Polski nie wrócił i funkcji nie objął) oraz Czesław Wycech (ministerstwo oświaty), a także przybyły z Londynu socjalista Jan Stańczyk (ministerstwo pracy), który błyskawicznie zdradził prawdziwą PPS i poszedł na współpracę z komunistami.

Ludowcy w komunistycznym rządzie tworzyli demokratyczną dekorację. Premierem pozostał Osóbka-Morawski, pierwszym wicepremierem - Władysław Gomułka z PPR. Funkcję ministra obrony nadal pełnił gen. Michał Rola-Żymierski z Rządu Tymczasowego, podobnie jak Stanisław Radkiewicz nadal kierował resortem bezpieczeństwa publicznego. Pierwszy z nich był generałem Wojska Polskiego, lecz w 1927 roku został oskarżony o finansowe malwersacje, zdegradowany i wydalony z wojska, a następnie związał się z komunistami i został sowieckim szpiegiem, drugi był działaczem komunistycznym niemal od dziecka, absolwentem szkoły Kominternu (komunistycznej międzynarodówki) w Moskwie. Prezydentem Krajowej Rady Narodowej, pozorującej tymczasowe zastępstwo parlamentu, był Bolesław Bierut, późniejszy namiestnik Stalina na terenie przyszłej PRL.


"Władzy raz zdobytej nie oddamy"

Alianci byli zadowoleni, że nowy rząd powstał i że Mikołajczyk będzie go uwiarygodniał przed ich własną opinią publiczną. Wciąż mieli nadzieję, że wynik wyborów pozwoli Polsce zachować przynajmniej częściową niezależność od Sowietów. Ale Mikołajczyk dobrze zapamiętał słowa Gomułki wypowiedziane podczas czerwcowych rozmów w Moskwie:

"Władzy raz zdobytej nie oddamy. [...] Władzy nie oddamy dlatego, aby naród polski nie spotkała nowa zguba, która mu zagrozi w wypadku fałszywej linii politycznej, którą próbuje narodowi narzucić reakcja. [...] Jeżeli do porozumienia nie dojdziemy, to wrócimy do kraju bez was. Bądźcie pewni, że za dwa, trzy miesiące nastąpi uznanie naszego rządu przez państwa zachodnie, które przez wasze wstąpienie do rządu może nastąpić natychmiast. A gdyby nawet przyszło poczekać dłużej - to poczekamy, lecz władzy nie oddamy."

Te słowa niczym motto towarzyszyły sowieckiej agenturze w Polsce aż do 1989 roku.

--------------------------

Opublikowany fragment pochodzi z książki Ryszarda Terleckiego "Polska w niewoli 1945-1989. Historia sowieckiej kolonii" Wydawnictwo AA, Kraków 2015

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Polska Rzeczpospolita Ludowa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama