Ograbione Bieszczady

Złodzieje zjeżdżali w Bieszczady zewsząd. Zrabowanymi w opuszczonych wsiach ikonami handlowano, dzwony przetapiano na pomniki, kute ręcznie krzyże trafiały do kolekcjonerów. Grabież trwała kilkadziesiąt lat.

Złodzieje zjeżdżali w Bieszczady zewsząd. Zrabowanymi w opuszczonych wsiach ikonami handlowano, dzwony przetapiano na pomniki, kute ręcznie krzyże trafiały do kolekcjonerów. Grabież trwała kilkadziesiąt lat.


Kiedy wyludnione po akcji "Wisła" Bieszczady ponownie w 1951 roku zaczęto zasiedlać, równocześnie niszczono pozostałości kultury materialnej wygnanych stąd Bojków. Rozbijano kapliczki, wykopywano cmentarne krzyże, plądrowano cerkwie, by następnie je palić lub spychaczami równać z ziemią. Niemało mają na sumieniu partyjni dygnitarze, ubowcy i inni działający czynnie w komunistycznych strukturach.

Przekonani, że wszystko, co ukraińskie, należy unicestwić, z rozkoszą wydawali decyzje, prowadzące do dewastacji sakralnej substancji. Przepadło bezpowrotnie setki ikon zdobiących ściany domostw i świątyń, niezliczone lichtarze, cerkiewne księgi, chorągwie, cenne pamiątki.

Tak było choćby w Bandrowie Narodowym - wsi, w której do drugiej wojny światowej żyli obok siebie Polacy, Rusini, Żydzi i Niemcy. W latach 1954-1956 część domów, uznanych przez komisje osiedleńcze za nienadające się do zamieszkania, przeznaczono do rozbiórki. Zrywano pokrytą słomą więźbę dachową, stolarkę okienną i podłogi, wyburzano kamienne piece, a przy okazji natrafiano na ukryte przez gospodarzy "skarby". Szef jednej z ekip budowlanych wspominał, jak z niemą obojętnością patrzył na pozostawione przez wygnanych autochtonów ikony greckokatolickich świętych, które   nieświadomi ich wartości chłoporobotnicy rzucali na stos.

Reklama

W tym samym czasie na kontrole "odnawianych" bieszczadzkich wsi przyjeżdżali inspektorzy z Wojewódzkiego Zarządu Budowlanych Przedsiębiorstw Powiatowych w Rzeszowie. Jeden z nich pojawił się właśnie w Bandrowie. - Któregoś razu poprosił, abym towarzyszył mu w zwiedzaniu istniejącej jeszcze cerkwi - opowiada dalej nasz rozmówca. - Stoimy w środku, oglądamy, a ten nagle: "Może bym sobie taki obraz wziął? Mam puste ściany w mieszkaniu, to bym je czymś udekorował". No i wziął pierwszą z brzegu ikonę, potem drugą, trzecią i następne. Do śmierci nie przeżałuję, bo osobiście pomagałem mu pakować te obrazy do skrzyni i odwozić na stację kolejową w Ustrzykach Dolnych. Dziś myślę, że wcale nie chciał wieszać ich w domu, tylko na nich zarobić. Nie zdołałem też zapobiec zniszczeniu zabytkowej cerkwi z 1880 roku. Osadnicy ze Śląska powiązali zebrane we wsi najgrubsze łańcuchy, zaczepili u szczytu kopuły, zaprzęgli w pięć par koni i pociągnęli. Potem drewno rozkradli na budowę chlewów i stajni.

Na starym greckokatolickim cmentarzu w Stuposianach, spośród ponad sześćdziesięciu kamiennych nagrobków zachowało się zaledwie kilka. Po wojnie cmentarz zarósł  pokrzywami i olszyną, nie był widoczny z drogi. Oczyszczono go dopiero w latach osiemdziesiątych. W przewodnikach turystycznych można przeczytać, iż za zrujnowanie cmentarza odpowiedzialni są pracownicy Zarządu Budownictwa Leśnego (ZBL), którzy, zdaniem autorów, użyli kamiennych nagrobków do utwardzenia drogi do Tarnawy Niżnej. Ta informacja kłóci się jednak z tym, co mają do powiedzenia wykonawcy tejże drogi. Jak zatem było?

Budowę szosy ze Stuposian do Tarnawy Niżnej rozpoczęto w 1965 r. Jeden z jej budowniczych kategorycznie odpiera zarzut, jakoby robotnicy wydzierali z ziemi kamienne pomniki, rozbijali je i rzucali jako podkład pod asfalt. - ZBL miał w okolicy dwa kamieniołomy, w Terebowcu i Berehach Górnych. Jeśli chodzi o kamień, byliśmy samowystarczalni. 

Inny robotnik: - Pierwotne plany przewidywały, że szosa będzie wytyczona nieco w innym miejscu. Miała przebiegać właśnie przez cmentarz i dalej mniej więcej przez teren, gdzie stała kiedyś cerkiew. Tylko że nikt z planujących nie wiedział, iż w miejscu przyszłego traktu jest zarośnięty cmentarz. Dopiero gdy wjechał tam spychacz, operator ujrzał przed sobą wyłaniające się z gęstych zarośli krzyże... Prace wstrzymano, zaś drogę musiano przeprojektować.

- Byłem przy budowie drogi do Tarnawy od początku - mówi Roman Babczyk z ówczesnego kierownictwa ZBL w Stuposianach. - Mieliśmy nawet mały kamieniołom przy drodze koło Mucznego i również stamtąd pozyskiwaliśmy materiał. Komu by przyszło do głowy, żeby do utwardzania nawierzchni wyrywać i tłuc nagrobki?

I jeszcze relacja robotnika Tadeusza Fronia: - Rękę do dewastacji stuposiańskiego cmentarza przyłożyli najpewniej więźniowie z miejscowego zakładu karnego. Niewielki mur okalający więzienie wykonany został po części podobno z rozłupanych nagrobków, tak przynajmniej usłyszałem od jednego ze skazanych.

Na dowód, że budowlańcy w Bieszczadach nie bezcześcili uświęconych miejsc, jak im się to w niektórych źródłach zarzuca, jeden z emerytów przytacza taką historię. - W roku 1963 budowaliśmy między innymi drogę do Łopienki. Tam chyliła się ku upadkowi zrujnowana cerkiew, nie miała już dachu, ocalały tylko mury. Koniecznie chciano te pozostałości zrównać z ziemią, żądali tego partyjniacy, a nawet chłopi z najbliższych wsi. Niektórzy gospodarze z Terki chcieli przywłaszczyć sobie kamień, z którego była wykonana cerkiew. Wystarczyło, żeby trafili na podobnego do nich szaleńca, a dziś nikt nie podziwiałby odrestaurowanej łopieńskiej świątyni. Nie pozwoliliśmy zburzyć murów, a że w okolicy kwaterowało mnóstwo naszych robotników, to nikt z zewnątrz nie miał odwagi się sprzeciwić.

W opustoszałych bieszczadzkich wsiach natrafiano zazwyczaj na pozostałości piwnic, studnie i cmentarze. - W 1962 roku budowaliśmy drogę w Smereku - opowiada emerytowany inżynier. - Na Wszystkich Świętych ludzie pojechali do domów, zostałem sam. Rankiem wyszedłem na spacer, patrzę, a w trawie palą się znicze. Zdziwiło mnie to, nie wiedziałem, że we wsi są jakieś groby. Potem prowizorycznie oznaczyliśmy to miejsce, żeby podczas robót nie zahaczyć o nie koparką albo spychem. Nie  znam przypadku, żeby budowniczowie górskich dróg przewracali nagrobki i nimi utwardzali nawierzchnie. Używaliśmy natomiast kamienia z piwnic czy ruin budynków do umacniania przepustów.

- Tylko raz zdarzyło mi się rozbierać fragmenty sakralnego zabytku, to były ruiny cerkwi w Hulskiem - przyznaje ówczesny majster z przedsiębiorstwa budowlanego. - Pozyskany kamień chciałem wykorzystać do budowy przepustu. Robotnicy załadowali wywrotkę, lecz kiedy dwa dni później znowu przyjechałem do Hulskiego, na murach paliły się świeczki. Nigdy więcej nie wziąłem stamtąd nawet kamyka.

Za Polski Ludowej na niszczenie lub grabienie pozostałości ukraińskiej kultury sakralnej było powszechne przyzwolenie. W cerkwi greckokatolickiej w Ustrzykach Dolnych z 1874 roku, w latach pięćdziesiątych XX wieku zamienionej na skład materiałów budowlanych, długo walały się dokumenty, księgi, lichtarze. Traktowano je jak nikomu niepotrzebne odpady. Kiedy  magazyn zlikwidowano, przez dłuższy czas świątynia stała otworem dla każdego, stanowiąc miejsce zabaw dla dzieci i pijacką melinę. Gdy wreszcie w 1985 roku cerkiew oddano grekokatolikom, nie zastali prawie nic. Wiadomo, że skradziono lichtarze i kilka obrazów, nie ma pewności, co stało się z księgami, ale można przypuszczać, że ktoś je sprzedał albo spalił.

Magazyn budowlany utworzono też w cerkwi pod wezwaniem Zaśnięcia Matki Bożej w Baligrodzie z 1829 r. Przez rok (od 1946 do 1947 r.) świątynia była przechowalnią dla sprzętów liturgicznych zwożonych z sąsiednich greckokatolickich parafii. Znalazły się tu przedmioty kultu religijnego z cerkwi w Roztokach Dolnych, Kiełczawie, Cisowcu, Stężnicy, Jabłonkach, Kołonicach,  Huczwicach i Rabem, m.in. ornaty, księgi, krzyże, obrazy, figury.  Większość z nich zrabowali 20 sierpnia 1947 roku żołnierze Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego wywożąc w nieznane miejsce. Zachowała się natomiast baligrodzka ikona Matki Boskiej z Dzieciątkiem - można ją podziwiać w sanockim Muzeum Budownictwa Ludowego. 

Ginęły także dzwony. Jedne przetapiano na broń, z innych odlewano pomniki "czerwonych bohaterów". Nieistniejący już pomnik generała Karola Świerczewskiego w Przemyślu powstał  właśnie z cerkiewnych dzwonów, w tym skradzionych z dzwonnicy w Strwiążyku koło Ustrzyk Dolnych. Bieszczadzkie dzwony zaczęto masowo konfiskować, przetapiać i wykorzystywać do produkcji broni jeszcze w czasie pierwszej wojny światowej. -Miejscowy lud dobrze zapamiętał tamten czas. Kiedy w 1939 roku wybuchła wojna, religijni Bojkowie natychmiast zdjęli większość z nich i zakopali - opowiada bieszczadzki tropiciel zaginionych zabytków. - Zaś kiedy w 1947 roku rozpoczęła się akcja "Wisła", naprędce starali się ukryć resztę. Dzwony zakopywano aż do 1951 roku, do czasu wymiany odcinków granicznych między Polską a ZSRR (przeprowadzona z rozkazu Stalina tzw. akcja Hrubieszów-Tomaszów, w wyniku której oba kraje wymieniły się obszarami o powierzchni 480 km kw. Polska zwolniła bogate w węgiel kamienny i czarnoziemy tereny nadbużańskie z Krystynopolem, Bełzem, Uhnowem, zaś ZSRR oddał na powrót część Bieszczadów z gminami Ustrzyki, Czarna i Lutowiska - przyp. KP).

Wraz z przekazaniem Polsce wspomnianego terytorium, niemal natychmiast rozpoczęła się akcja poszukiwania zakopanych dzwonów. Funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa wraz z siecią agentów penetrowali wioski, a każdy odnaleziony dzwon natychmiast rekwirowali. Prawdopodobnie w tym czasie wykopano cerkiewne dzwony z Ustrzyk Dolnych. Do 1953 roku służyły przesiedlonej zza Buga nowej społeczności Rabego koło Czarnej. Mimo stanowczego sprzeciwu wiernych, mającego zapobiec konfiskacie dzwonów, UB pozostał nieugięty - wywieziono je ciężarówką w nieznanym kierunku wraz z innymi dzwonami odnalezionymi w górskich wsiach.

Dzwonów szukały nie tylko bezpieka i milicja. Kiedy po 1956 roku garstka wysiedlonych zdecydowała się na powrót do rodzinnej krainy, miała na uwadze także i to, by przypilnować ukrytego cerkiewnego majątku. W latach sześćdziesiątych o dzwonach zrobiło się cicho. To milczenie trwało aż do schyłku PRL, gdy Bieszczady coraz częściej zaczęli odwiedzać dawni gospodarze oraz ich potomkowie. W ruch poszły sztychówki, kilofy, wykrywacze metali. Powiodło się w poszukiwaniach byłym mieszkańcom Żurawina, natrafiono także na jeden spośród pięciu dzwonów z Sianek. Nie zlokalizowano natomiast tych ukrytych w Dydiowej, Łokciu oraz w Trzciańcu.

O szeregu równie cennych i drogich sercu wiernych nie ma żadnych informacji. Cudem ocalał jednak dzwon z Ruskiego, znajdujący się obecnie przy kościółku w Chmielu, oraz dzwony z Liskowatego. Udało się także uratować jeden z dzwonów należących do cerkwi w Hulskiemn - służy on współcześnie katolikom łacińskim w Terce. W latach dziewięćdziesiątych wykopano również dzwony w Romanowej Woli (zawieszone następnie na przycerkiewnej dzwonnicy w Ustrzykach Dolnych), w Lutowiskach (do dzisiaj nie zapadła decyzja, co z nimi zrobić), a kilka lat później natrafiono na dzwon w Balnicy. Można go oglądać w skansenie w Sanoku.

Krzysztof Potaczała

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy