Początki solidarnościowego kontrwywiadu
Struktury NSZZ Solidarność i innych organizacji, zepchniętych do podziemia w wyniku wprowadzenia stanu wojennego, zmagać się musiały z komunistycznym aparatem przemocy, dysponującym bardzo licznymi, dobrze wyszkolonymi i świetnie wyposażonymi służbami specjalnymi. Niemal każda konspiracyjna działalność w walce z nimi, na dłuższą metę, była bez szans.
Dążenie do podniesienia poziomu bezpieczeństwa działań prowadzonych w podziemiu pojawiło się już w grudniu 1981. Zdecydowanie najwięcej w tym zakresie działo się we Wrocławiu. Już drugiego dnia stanu wojennego Tadeusz Świerczewski, mający dostęp do wycofywanych z użycia karetek pogotowia ratunkowego, wymontował z jednej z nich radiostację i przestroił ją na podzakresy wykorzystywane przez milicję i Służbę Bezpieczeństwa. Parę dni później w dyspozycji siatki konspiracyjnych drukarń, zarządzanej przez ukrywającego się Kornela Morawieckiego, takich radiostacji było już kilka.
W kręgu twórcy podziemnej struktury wydawniczej Regionalnego Komitetu Strajkowego NSZZ Solidarność Dolny Śląsk, znajdowało się wielu pracowników naukowych Politechniki Wrocławskiej. Byli wśród nich najwyższej klasy specjaliści od urządzeń radiowych i telekomunikacyjnych oraz zamiłowani krótkofalowcy. W różnych punktach miasta w bardzo szybkim tempie zaczęły powstawać anteny podłączone do ciągle konstruowanych, kolejnych urządzeń odbiorczych. Anteny nie mogły rzucać się w oczy, więc miały np. postać siatek, pokrywających dachy. Często umieszczone były na strychach kamienic lub udawały zwykłe anteny telewizyjne, jakimi najeżone były dachy bloków.
Jeszcze przed końcem 1981 roku podziemiu udało się stworzyć system, dzięki któremu nagrać było można każdą rozmowę, prowadzoną drogą radiową zarówno przez milicję, SB, jak też zaangażowane w zwalczanie Solidarności służby wojskowe.
Jednym z pierwszych wniosków z nasłuchu było to, że wszystkie organy mundurowe i nie mundurowe otrzymały rozkaz śledzenia i zatrzymywania ludzi przemieszczających się z plecakami. Siły reżimu uważały, że wszystkich takich można podejrzewać o przenoszenie drukowanych w podziemiu gazetek lub innych przedmiotów, zakazanych prawem stanu wojennego. Stąd redagowane przez Romualda Lazarowicza, ukazujące się wtedy co dwa dni pismo "Z Dnia na Dzień" zamieściło apel o to, by jak najliczniej chodzić po ulicach z plecakami. Oczywiście - zawierającymi wyłącznie "bezpieczne" przedmioty, czyli np. własną odzież, czy artykuły spożywcze.
Na efekty nie trzeba było długo czekać. Ulice zaroiły się od młodzieży z plecakami. I mimo, że ulice te pełne były także patroli ZOMO i wojska - nie nadążały one z kontrolowaniem co raz to nowych, pojawiających się w ich okolicy plecaków. Prowadzący nasłuch stali się świadkami wściekłych informacji, pochodzących od patroli, które przetrzepywały nawet po dwieście plecaków i w których nie znajdywały niczego podejrzanego. Równocześnie, obok milicjantów i żołnierzy zajętych uganianiem się za ludźmi z plecakami, przemykali prawdziwi ludzie podziemia, w siatkach na zakupy, teczkach lub pod płaszczami przenoszący kolejne numery solidarnościowych gazetek, a także materiały poligraficzne czy elektroniczne części do kolejnych urządzeń, mających służyć walce z reżimem.
Permanentnym nasłuchem esbeckich częstotliwości w największym stopniu zajęli się Jan Pawłowski i Ludwika Ogorzelec. Dokładny radiowy podsłuch umożliwił rozpoznawanie kolejnych, prowadzonych przez SB operacji. "Nasłuchowcy" niejednokrotnie byli w stanie szybko zorientować się, jakie punkty miasta obejmowane są wyjątkowo dokładną obserwacją. Zwykle były to mieszkania działaczy Solidarności, w których odbywały się zebrania, lub które służyły za punkty dystrybucji drukowanej w podziemiu prasy. Oczywistym i pilnym zadaniem było w takich przypadkach poinformowanie o prowadzonej informacji wszystkich zainteresowanych. Zwykle ostrzeżenia takie przychodziły w porę i kiedy SB dojrzewała do wniosku, że na temat roli jakiegoś miejsca wie dostatecznie dużo, w czasie rewizji nie znajdowała w nim już dowodów prowadzonej działalności.
Nie mniej cenne okazywały się informacje, pochodzące z nasłuchu pojazdów śledzących działaczy poruszających się po mieście. O jakich działaczy chodzi - trudniący się nasłuchem zwykle dość szybko byli w stanie się zorientować. Sprzyjało temu choćby to, że w tamtym czasie funkcjonariusze SB nie zdawali sobie sprawy z tego, że są podsłuchiwani i bez skrępowania posługiwali się w swoich rozmowach nazwiskami śledzonych. Jednym z nich okazał się np. dzisiejszy prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz, przez krótki czas pełniący wówczas funkcję łącznika między ukrywającym się Władysławem Frasyniukiem a faktycznie kierującym większą częścią czynnej konspiracji Kornelem Morawieckim. Dutkiewicz został wtedy oczywiście natychmiast poinformowany o tym, że jest śledzony. Rzecz jasna informacja ta dotarła też natychmiast do kontaktujących się z Dutkiewiczem ludzi Morawieckiego. Każdy, kto spotykał się z kimś "ciągnącym esbeckie ogony" narażony był przecież na aresztowanie. Dzięki prowadzonemu nasłuchowi zdołali oni zabezpieczyć się przez represjami, a sam Dutkiewicz zakończył swą rolę jako łącznik między Morawieckim a Frasyniukiem, krótki czas później przenosząc się z Wrocławia do Lublina.
Nie zawsze jednak możliwe było zorientowanie się, kogo dotyczy śledzenie, prowadzone przez SB. Jeśli nasłuchowcy byli świadkami obserwacji jakiegoś obiektu - sprawa była dość prosta. Wystarczyło ustalić, o jaki adres chodzi i ostrzec tych, którzy w danym miejscu mieszkają lub pracują. Gorzej sprawa wyglądała wtedy, gdy chodziło o śledzenie kogoś przemieszczającego się po mieście a którego tożsamości prowadzący nasłuch nie byli w stanie ustalić.
Praktyka SB polegała jednak na tym, że zwykle śledzenie kogoś nie oznaczało jeszcze, że ten ktoś w krótkim czasie zostanie aresztowany. Śledzenie zwykle miało na celu zbieranie informacji o kolejnych kontaktach i współpracownikach. Sytuacja taka dawała podziemiu szansę dotarcia do zainteresowanych z informacją o zagrożeniu, zanim zaatakuje ich SB. Problemem było jednak to, że często nie było wiadomo, kto jest śledzony a więc także - kogo ostrzec. Utworzona w czerwcu 1982 roku organizacja Solidarność Walcząca - rozwiązała ten problem. Podziemny zespół nasłuchu radiowego zaczął wtedy przygotowywanie, ujmowanych w syntetycznej formie, raportów z nasłuchu. Miały one postać gazetek z informacjami o tym kiedy (data, godziny), gdzie (miejsca, w których była śledzona osoba) i jak wyglądający (esbecy w rozmowach często wymieniali szczegóły garderoby interesującego ich człowieka) był śledzony. Powielone "biuletyny nasłuchowe" trafiały potem do możliwie wszystkich, których mogło to dotyczyć. I to właśnie z tych "wewnętrznych gazetek konspiracji" ludzie podziemia dowiadywali się często, że są obserwowani. A jeśli tak - to czym prędzej muszą "oczyścić" swoje mieszkania ze wszystkiego, co może stanowić dowód prowadzonej działalności i ostrzec wszystkich swoich współpracowników
Trudno ocenić, jak wielu ludzi podziemnej Solidarności uniknęło więzienia dzięki raportom z nasłuchu, pracowicie przygotowywanym i kolportowanym przez Solidarność Walczącą. Bez wątpienia takich uratowanych przed uwięzieniem były co najmniej setki. Serwisy nasłuchowe trafiały nie tylko do działaczy samej Solidarności Walczącej. Służyła ona nimi wszystkim, którzy narażali się, zmagając ze wspólnym przeciwnikiem: działaczom Solidarności różnych komórek zakładowych, studentom z NZS - u, członkom konspiracyjnych organizacji młodzieżowych i wszystkim innym. Mrówcza praca podziemnego nasłuchu Solidarności Walczącej i wydawanie raportów z nasłuchu, bez których solidarnościowa opozycja przynajmniej na Dolnym Śląsku na pewno nie osiągnęłaby swoich rozmiarów, została zakończona dopiero w roku 1989.
Andrzej Kołodziej