Punki znad rzeki Strwiąż

Na tyłach cukierni "Jagódka", tuż pod nosem magistratu, pięciu chłopaków pozowało do zdjęć. W skórzanych kurtkach, podartych marynarkach, kolejarskich czapkach; obleczeni łańcuchami, przystrojeni agrafkami i żyletkami. Był luty 1978 roku – dzień, w którym na fotograficznej kliszy po raz pierwszy utrwalono bieszczadzkich punków.

Tych pięciu buntowników przyjmujących dziwaczne pozy przed obiektywem aparatu, dało początek ruchowi punk w Ustrzykach Dolnych, ale ojciec chrzestny tegoż ruchu świadomie pozostał w cieniu. Przez długie lata nie pozwalał nawet w rozmaitych publikacjach ujawniać swojego nazwiska, choć z czasem w środowisku wiedziano, kto jest spiritus movens ustrzyckiego punk rocka. Gdyby nie jego, jak powiadano, tęga głowa, ci chłopcy z czarno-białej fotografii może nigdy by szerzej nie zaistnieli. Tymczasem parę miesięcy później w kilkutysięcznym miasteczku na rubieżach PRL-u narodziła się jedna z najważniejszych rodzimych grup punkrockowych.

Reklama

Punk dotarł w Bieszczady w zachodnich kolorowych magazynach. Przywiózł je z Londynu dla syna pewien mieszkaniec Ustrzyk. - Poraziło nas, od razu chcieliśmy tak samo wyglądać - przyznają ówcześni nastolatkowie. - Niektórzy w tym czasie wciąż nosili dość długie włosy, ale po obejrzeniu brytyjskich pism natychmiast pobiegli do fryzjera. 

KSU jeszcze nie było KSU, gdy wieczorami w piwnicach próbowało grać. Perkusista Waldek "Burek" Kuzianik, basista Leszek "Tomkas" Tomków, gitarzysta Eugeniusz "Siczka" Olejarczyk, klawiszowiec Wojtek "Ptyś" Bodurkiewicz i wokalista oraz saksofonista Bogdan "Bohun" Augustyn. Klawisze i saksofon w punkowej ekipie? Nieporozumienie czy rewolucja? A może ani jedno, ani drugie, tylko po prostu wolny wybór? - Nie zastanawialiśmy się, czy dany instrument akurat do punka pasuje - wspomina "Ptyś". - Liczyły się chęci, serce i czad.

- Myśmy prawie nie mieli pojęcia o grze na jakimkolwiek instrumencie - przyznaje z uśmiechem "Bohun". - Wcześniej tylko "Ptyś" pobierał lekcje pianina, no ale jak już powzięliśmy zamiar stworzenia kapeli, to chcąc nie chcąc musieliśmy się czegoś nauczyć.

- Wydawało mi się, że bębny przyswoję najszybciej - opowiada "Burek" - a poza tym już inne instrumenty były zajęte.

- Chcieliśmy być groźni, źli i przeciwko wszystkim - twierdzi "Tomkas". - Chcieliśmy szokować i to się nam szybko udało, ale jednocześnie dostaliśmy istnej szajby na słuchanie punk rocka. Słuchaliśmy dniami i nocami, zaniedbując lekcje w szkołach, pracę i obowiązki w domu. Pamiętam, że nieraz wychodziliśmy od "Bohuna" półprzytomni z niewyspania o trzeciej lub czwartej nad ranem, ale szczęśliwi, że wzięliśmy udział w kolejnym punkrockowym maratonie.

To wtedy chłopcy uznali, że czas na wymyślenie nazwy kapeli i pójście w ślady Sex Pistols, The Damned czy Sham 69. Trzy litery, przyjęte bez sprzeciwu przez całą piątkę, zaczęły wkrótce pojawiać się na murach ustrzyckich kamienic. Wymalowane białą olejną farbą hasło KSU już nie było tylko rejestracją samochodową przynależną w tamtym czasie właśnie Ustrzykom, lecz czymś znacznie więcej. Dla poszerzającej się grupy bieszczadzkich punków oznaczało identyfikację z kapelą, jedną z pierwszych tego nurtu w Polsce, ale dla milicji - tajemniczy skrót, rozszyfrowany później przez śledczych "asów" jako "Kompania Samostijnej Ukrainy". - Nas to do łez rozbawiało, bo w nazwie naprawdę nie było żadnych podtekstów - mówi "Siczka".  - Ot, wracaliśmy kiedyś w nocy z próby, przejechało miejscowe auto i uznaliśmy, że taka nazwa będzie w sam raz.

- Zaniepokoili nas ubiorem i zachowaniem - nie ukrywa emerytowany milicjant, który zajmował się rozpracowywaniem ustrzyckich punków. - Na szyje zakładali łańcuchy z kłódkami, ozdabiali się agrafkami. Wbijali je sobie w uszy i policzki, nosili też bransolety z żyletek. Uznaliśmy, że stanowią zagrożenie dla porządku publicznego, a kiedy na murach budynków ktoś wysmarował ukraińskiego tryzuba, sprawa zrobiła się jeszcze poważniejsza. Polityczna. Trzeba pamiętać, że w Bieszczadach wciąż silna była pamięć o konflikcie polsko-ukraińskim z pierwszych lat powojennych, a tryzub kojarzył się  większości negatywnie.

Punk i ukraińscy nacjonaliści? Nikt rozsądny w to nie wierzył, ale - zdaniem milicji - coś było na rzeczy. Bo przecież mniej więcej w tym czasie, gdzieś na przełomie lat 1978 i 1979,  obok liter KSU równie często malowano na mostach, szkołach i znakach drogowych tajemniczy skrót WRB. Pojawił się on także w nieco zmienionej wersji tekstu "Ustrzyki": "Ustrzyki, to stolica Bieszczad jest/ Ustrzyki, niech nam żyje WRB!". - Ten kawałek, będący coverem "Submission" Sex Pistols, stał się hymnem bieszczadzkich punków, śpiewanym wszędzie i przy każdej okazji przez rozrastające się środowisko - wspomina Zbyszek Woźniak, przyjaciel chłopaków z KSU. - Nigdy nie zapomnę jak na jednym z pierwszych koncertów w legendarnym Domu Górnika w Ustrzykach setki nastolatków wywrzaskiwały słowa tekstu. Wtedy chyba po raz pierwszy poczuliśmy, że tworzymy jedność - przez muzykę i przez niewyszukane, szczere słowa trafiające prosto do młodzieńczych serc.   

WRB, czyli Wolna Republika Bieszczad, była tworem powołanym na przekór istniejącej rzeczywistości - z zaznaczonymi na mapie Podkarpacia ścisłymi granicami, wyrysowanymi nie przez kartografa, lecz przez liderów ustrzyckich punków. W skład organizacji wchodziło kilkadziesiąt osób, w tym wszyscy członkowie KSU, sympatycy zespołu, a nawet ludzie niekoniecznie słuchający punk rocka, ale jednak identyfikujący się z ideologią punka lokalnego. - WRB była po prostu krainą, z która się utożsamialiśmy - tłumaczy "Bohun". - Skrót prowokował i o to nam chodziło.  Chcieliśmy ten nasz punk nasycić głębszą treścią, pokazać, że nie jesteśmy nic nie rozumiejącymi matołami, tylko że o coś nam w życiu chodzi. Na przykład o ratowanie zabytków kultury bojkowskiej i łemkowskiej, które w zastraszającym tempie znikały z krajobrazu. 

- W takim miasteczku jak Ustrzyki młodzież była na marginesie, nie oferowano jej nic ponad przynależność do reżimowych stowarzyszeń, kółek i związków - opowiada "Tomkas". - A my nie chcieliśmy chodzić na pierwszomajowe pochody, wymachiwać czerwonymi sztandarami i śpiewać komunistycznmych pieśni. Mieliśmy swój własny pomysł na działanie, tyle że nikomu wokół się nie podobał, a u części wzbudzał wściekłość.

 Tam, gdzie istniał przymus (jak np. namawianie do wstępowania w szeregi Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej), nie mogło się zrodzić nic spontanicznego. Nawet rajdy harcerskie, na pierwszy rzut oka wesołe, z przygodą, miały na celu indoktrynację. Bo jak inaczej nazwać regularnie organizowane wycieczki w harcerskich mundurkach pod pomnik generała Karola Świerczewskiego i maszerowanie górskim szlakiem jego imienia? Albo obowiązkowe nasiadówki i wysłuchiwanie historii Waltera jako człowieka niezłomnego, bohatera nad bohaterami?

"Burek": - Zdecydowanie bardziej woleliśmy jeździć w góry na własną rękę. Braliśmy plecak z prowiantem, kilka win, papierosy i hajda! Łaziliśmy po Bieszczadach kilometrami, poznawaliśmy pasma i szczyty, zapuszczaliśmy się w gęste lasy nad sowiecką granicą. Szukaliśmy bunkrów po UPA, broni, resztek wyposażenia żołnierskiego jeszcze z  pierwszej wojny światowej. Tego w Bieszczadach nie brakowało i rzeczywiście czasami trafialiśmy na ciekawe znaleziska.

- Ale tak samo intensywnie, z głęboką pasją, interesowaliśmy się historią Bieszczadów - podkreśla "Tomkas". - Tu prym wiedli "Bohun" i Michał Broda, autor tekstów KSU. Odkrywali przed nami tajemniczy i fascynujący świat pogranicza: wysiedlonych wsi, ruin spalonych domów, zniszczonych cerkwi, zarośniętych cmentarzy. Był taki czas, kiedy w każdą sobotę i niedzielę wyprawialiśmy się w wysokie Bieszczady, wędrując pasmami połonin i biwakując w przypadkowych miejscach. Wtedy jeszcze nikt nie gonił za rozbicie namiotu czy rozpalenie ogniska nad dowolnym potokiem; dzisiaj poza wyznaczonymi kempingami biwakowanie jest zabronione.

Tak więc punk - łańcuchy na szyi, agrafki w uszach, tanie wino, wygłupy, ale też miłość do rodzinnego miasta, do gór i pamięć o krwawo doświadczonej ziemi wyrażana w muzyce i tekstach piosenek. Jak choćby w napisanej lata później od punkowego boomu rockowej balladzie "Moje Bieszczady", której przekaz, jak przyznają założyciele KSU, tkwił w nich od początku. - Tego nasi oponenci i przeciwnicy nie widzieli - przyznaje ze smutkiem Bogdan Tutak, który w 1979 roku zastąpił za bębnami "Burka". - Byliśmy  postrzegani jednoznacznie jako banda szaleńców, osób zagrażających tak zwanym normalnym ludziom, dającym zły przykład rówieśnikom, niebezpiecznie zbliżającym się do granicy przestępstwa, które niechybnie doprowadzi nas za kraty.

"Ptysia" ciągano na MO wielokrotnie - za wykrzykiwanie haseł przeciwko komunie, za opór wobec funkcjonariuszy, za całonocne imprezy, przez które nie spała reszta lokatorów bloku. Nie dawano spokoju też "Tomkasowi" - ktoś go zakablował, że trzyma w domu militarny arsenał na czele z kolekcją pocisków moździerzowych wykopanych gdzieś w paśmie Otrytu. Parę razy zwinięto "Burka" - oskarżając go o wszczynanie bijatyk podczas muzycznych wieczorków dla ułożonej młodzieży. "Siczkę" mundurowi ganiali za to, że się z nich wyśmiewał w gospodzie "Myśliwska", a "Bohuna" przesłuchiwano podejrzewając go o kierowanie grupą wypisującą na budynkach publicznych antykomunistyczne i proukraińskie hasła.

Na polecenie SB punków znad Strwiąża postanowiono rozpracować, zakładając w marcu 1980 roku sprawę operacyjną pod kryptonimem "Żyletka". Do współpracy pozyskano kilku agentów, mieli zdobyć zaufanie buntowników w skórzanych kurtkach i informować bezpiekę o ich poczynaniach. W ten sposób dowiedziano się m.in. o planach bojkotowania przez punków cyklicznie wyświetlanych w ustrzyckim kinie filmów radzieckich.

Fama o  chłopakach w czarnych kurtkach, którzy stawiają opór władzy, niszczą propagandowe tablice, "gonią kota" harcerzom z operacji Bieszczady’40 i nieźle muzykują dotarła rychło do Warszawy. Zimą 1979 roku Ustrzyki odwiedził Kazik Staszewski, podówczas lider zespołu Poland.  Bieszczadzką załogę poznał kilka miesięcy wcześniej, na warszawskim Wolumenie. - Przyjechali "Bohun", "Tomkas" i "Ptyś". Zrobili na mnie masakryczne wrażenie, wszyscy w skórach, w kolejarskich czapkach i ciężkich buciorach. Wyglądali naprawdę groźnie, myśmy w stolicy się tak nie ubierali. 

- Dzięki Kazikowi mieliśmy dostęp do najnowszych punkowych płyt - wspomina "Bohun". - Sprowadzał je z Anglii, gdzie miał rodzinę, i zawsze się z nami dzielił. Przyjeżdżał do Ustrzyk wielokrotnie, także na koncerty z Kultem.

- Od razu się skumplowaliśmy - mówi Leszek "Kary" Szwarc, jeden z pierwszych ustrzyckich punków i dobry duch KSU. - Kazik nie zgrywał miastowego, był równym gościem. A jak kiedyś pojechaliśmy do Warszawy i zabrakło nam kasy na powrót do domu, z miejsca sięgnął do swojej kieszeni nie pytając nawet, kiedy oddamy.   

- Początkowo myślałem, że ci z KSU tylko coś brzdąkają, że więcej jest w tym ściemy - pamięta Kazik - ale jak ich pierwszy raz na żywo usłyszałem, to rozdziawiłem gębę. Może i mieli w repertuarze trochę coverów, ale za to jak zagranych, z jakim zębem! Nie zdziwiłem się, gdy niebawem zawojowali festiwal rockowy w Kołobrzegu. Zaprosił ich Andrzej "Amok" Turczynowicz, jeden z głównych organizatorów, który pojechał do Ustrzyk na rozmowę z chłopakami.  

Pierwszy Ogólnopolski Przegląd Zespołów Rockowych Nowej Fali odbył się w sierpniu 1980 roku - w amfiteatrze, w którym corocznie organizowano festiwal piosenki żołnierskiej. - KSU zagrało, jak na tamten czas, rewelacyjnie - pamięta Paweł  "Kelner" Rozwadowski, frontman Fornitu, a później Deutera. - Ale nade wszystko zaintrygowały mnie ich teksty, znacznie dojrzalsze od śpiewanych przez inne grupy punkowe. Później dowiedziałem się, że tekściarz KSU to starszy brat "Bohuna".

- Nikt ich nie znał, a więc zanadto niczego się po nich nie spodziewał - opowiada Robert Brylewski, wokalista i gitarzysta m.in. Kryzysu, Brygady Kryzys i Izraela. - Tymczasem wszystkich zaskoczyli świeżością, drapieżnością, no i ubiorem. Poza tym okazali się niezwykle otwartymi, sympatycznymi kolesiami.

- Wtedy ktoś rozpuścił plotkę, że z KSU nie ma co żartować, bo oni są z Bieszczad, noszą w plecakach broń i granaty, lubią się bić i w ogóle są groźni dla otoczenia - śmieją się punkowcy uczestniczący w kołobrzeskiej imprezie. - Na pewno odstawali od pozostałych grup siłą przekazu. Dla ich klawiszowca nie było na miejscu organów, więc pomagał "Bohunowi" śpiewać i szalał po scenie jak doświadczony rockman. A przecież zarówno on, jak i pozostali chłopcy z KSU nie mieli prawie żadnego doświadczenia scenicznego, grywali dotąd tylko u siebie. To pokazywało, jaki tkwi w nich potencjał.

KSU rozsławiło Ustrzyki, nic więc dziwnego, że śladem już legendarnej kapeli chcieli iść inni. W grodzie nad Strwiążem w latach 1980-1985 powstało kilkanaście zespołów punkowych i nowofalowych. Były to przeważnie efemerydy, niemniej jednak odgrywające w tamtym czasie w lokalnym środowisku niemałą rolę. Głównie integracyjną. Dotąd młodzież była raczej rozproszona, teraz zbierała się na muzycznych wieczorach w Domu Górnika lub kameralnym Piekiełku. I miała wsparcie starszej załogi z KSU. Michał Broda paru grupom napisał słowa piosenek, a "Bohun", "Siczka", "Tomkas" i inni nie żałowali płyt, nierzadko z trudem  zdobytych, by udostępniać je młodszej generacji.

- Mieszkaliśmy w małym mieście, mniej lub bardziej wszyscy się znaliśmy i dzięki temu stanowiliśmy jakąś środowiskową siłę - wspomina "Siczka". - Często bez  uprzedniego umawiania, bo przecież prawie nikt nie miał telefonu, spotykaliśmy się w słynnej Laworcie, w Połoninach lub innej knajpie i godzinami popijaliśmy piwo. Dawaliśmy zaprzyjaźnionej kelnerce kasetę z ostrą muzą, ta włączała magnetofon i tak nam czas miło leciał. To były niezapomniane chwile, zawsze do nich z sentymentem wracam.

Ustrzycki ruch punkowy osłabł w połowie lat osiemdziesiątych, podobnie jak w innych mocnych wcześniej punkrockowych ośrodkach, do jakich zaliczano m.in. Warszawę, Gdańsk i Wrocław. Kapele zmieniały składy (jak np. wielokrotnie KSU) lub upadały, ale nie ginęły po nich nagrania, zdjęcia, wspomnienia oraz dokumenty wytworzone przez MO i SB.

Dla pokolenia urodzonego u progu lat sześćdziesiątych i nieco później, zafascynowanego punk rockiem, był on najważniejszym wydarzeniem społeczno-kulturowym ich młodości. Był też wielką przygodą. Dzięki eksplozji punka w Ustrzykach, miasto i Bieszczady zyskały na wizerunku i sławie, choć kiedy chłopaki z KSU pozowali do swoich pierwszych zdjęć na tyłach "Jagódki", nikomu by to nawet przez myśl nie przeszło. Mama "Ptysia", która prowadziła ową kawiarnię-cukiernię, podobno ukryła wtedy twarz w dłoniach. Oczami wyobraźni zobaczyła syna i jego kolegów zapewne gdzieś na poboczach egzystencji. Na szczęście wyobraźnia ją zawiodła.

Krzysztof Potaczała


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Ustrzyki Dolne
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy