"Stabilizacja w Polsce ma kluczowe znaczenie". Jak generał Jaruzelski został prezydentem PRL - cz. 1

Przedstawiciele władz komunistycznych organizowali obrady "okrągłego stołu", a jednocześnie przygotowywali cały szereg "zabezpieczeń", które miały im zapewnić utrzymanie się przy władzy. Nawet w przypadku, gdyby doszło do niekorzystnego zwrotu sytuacji politycznej.

Jednym z takich "bezpieczników" miało być utworzenie urzędu Prezydenta PRL, nieistniejącego w polskim systemie politycznym od 1952 r. Urzeczywistnienie tego planu było niemożliwe bez wprowadzenia zmian do konstytucji. Na podjęcie tego rodzaju zmiany musiała się zgodzić ta część opozycji, która uczestniczyła w rozmowach z komunistami i miała wziąć później udział w podziale władzy.

Komuniści bez problemu uzyskali akceptację dla swego pomysłu. Uzgodnili też z opozycją zakres władzy przyszłej głowy państwa. Obrady "okrągłego stołu" zakończyły się 5 kwietnia 1989 r. podpisaniem dokumentów, w tym tych odnoszących się do urzędu prezydenta. Ani razu nie padło jednak nazwisko gen. Wojciecha Jaruzelskiego, choć w rozmowach kuluarowych obie strony zgodziły się, że to on, sprawca stanu wojennego, będzie sprawował ten urząd.

Reklama

Teraz komuniści zaczęli się bardzo spieszyć i już 7 kwietnia 1989 roku Sejm PRL uchwalił zmiany w Konstytucji. Wśród nich znalazły się te dotyczące urzędu Prezydenta. Według przyjętych regulacji przysługiwały mu - między innymi - następujące kompetencje:

·         prezydent zarządzał wybory do Sejmu, Senatu i rad narodowych,

·         był zwierzchnikiem sił zbrojnych,

·         przewodniczył Komitetowi Obrony Kraju,

·         występował z wnioskiem do Sejmu o powołanie lub odwołanie prezesa Rady Ministrów oraz prezesa Narodowego Banku Polskiego,

·         w ważniejszych sprawach mógł zwoływać i przewodniczyć im posiedzenia Rady Ministrów,

·         ratyfikował lub wypowiadał umowy międzynarodowe,

·         dysponował prawem veta ustawodawczego, które Sejm mógł odrzucić większością 2/3 głosów,

·         w szczególnych okolicznościach mógł rozwiązać parlament.

Prezydent PRL miał być wybierany przez Zgromadzenie Narodowe (wspólne posiedzenie Sejmu i Senatu) na sześcioletnią kadencję, z możliwością ponownego, jednorazowego wyboru. Z tak szerokimi uprawnieniami mógł stworzyć wokół siebie najważniejszy ośrodek polityczny w kraju.

Wybory z 4 czerwca 1989 r. przyniosły miażdżące zwycięstwo kandydatom "Solidarności" i ogromną porażkę PZPR. Polacy potraktowali je jako plebiscyt i jednoznacznie opowiedzieli się za odrzuceniem systemu komunistycznego.

Mimo, iż komuniści i ich koalicjanci jeszcze przed ogłoszeniem wyników mieli zagwarantowane 65 proc. miejsc w Sejmie, to nie mogli być pewni rezultatów przyszłych głosowań. W tej sytuacji kluczowym zabezpieczeniem dla ich władzy mogło być jedynie objęcie przez ich kandydata nowo utworzonego urzędu prezydenta. I na działaniu w tym kierunku skupili się po przegranych wyborach.

Tymczasem, jak po wyborach zauważył na łamach paryskiej "Kultury" znany publicysta Leopold Unger: "na Zachodzie, klęska wyborcza taka, jaką poniosła w Polsce partia generała Jaruzelskiego, oznaczałaby jego własne przejście na emeryturę i trwałe wycofanie się jego partii z rządzenia krajem".

"Solidarność", idąc za ciosem miała okazję do wysunięcia własnej prezydenckiej kandydatury. Tak jednak się nie stało. By wyjaśnić powody tej defensywnej postawy dawnej opozycji należałoby dokonać oceny kilku zasadniczych elementów ówczesnej sytuacji politycznej.

Pierwszym z nich była sytuacja międzynarodowa Polski. Główne mocarstwa zachodnie z dużą życzliwością obserwowały przemiany polityczne zachodzące w Związku Sowieckim, licząc na to, że przyniosą one zakończenie zimnej wojny. Pozostałe państwa Europy Środkowowschodniej stanowiły w tej optyce jedynie tło.

Nie oznaczało to, że wydarzenia w Polsce nie były przedmiotem zainteresowania Stanów Zjednoczonych i innych państw zachodnich. Przeciwnie, nasz kraj był uważany za ewentualny punkt zapalny, a zbyt szybkie tempo zmian, mogło - według Zachodu - oddziaływać niekorzystnie na sytuację w Związku Sowieckim. Stąd też, jak zauważył Patryk Pleskot: "W zachodniej dyplomacji coraz mocniej zaznaczało się przejście od popierania <Solidarności>, przez łagodzenie wypowiedzi i postawę wyczekiwania, aż do strategii nawoływania do umiaru, a nawet wspierania - w imię równowagi - strony rządowej".

Wspomniany już Leopold Unger ujął to z kolei następująco: "... w płaszczyźnie politycznej byliśmy świadkami tak dziwnego zjawiska, jak mocne poparcie udzielone przez połączone siły Zachodu, reprezentowane tu przez panią Thatcher oraz panów Busha i Mitteranda, nie Lechowi Wałęsie, jedynemu kandydatowi uprawnionemu do objęcia prezydentury w świetle wyborów, a generałowi Jaruzelskiemu, "odważnemu patriocie", "odpowiedzialnemu politykowi", uważanemu za czynnik "stabilizacji" (w optyce Kremla).

Zachód uważa, że ma swoje racje. Przyznał Jaruzelskiemu coś w rodzaju domniemania niewinności. Postawił na Jaruzelskiego nie MIMO jego roli w niszczeniu Polski, a Z POWODU tej roli. Uważają tutaj, że Jaruzelski tak dobrze zna mechanizm niszczenia i marnowania majątku narodowego, że będzie mu łatwiej niż innym wykazać elastyczność, antydogmatyzm i pragmatyzm.

Zachód stawia na Jaruzelskiego nie MIMO tego, że był autorem zamachu z 13 grudnia, a właśnie DLATEGO. On wadzi. Ponieważ, jak się tu rozumuje, Jaruzelski był wśród twórców i zarządców modelu ustrojowego, który doprowadził Polskę do historycznej ruiny, to on powinien najlepiej wiedzieć, że dla Polski nie ma innego ratunku jak tylko w demokracji, że każda inna droga prowadzi do gwałtu, klęski i nieszczęścia. Zachód wreszcie ma nadzieję, że ten "oficer sowiecki w polskim mundurze", jak go kiedyś określił amerykański minister obrony, postanowił właśnie udowodnić, że tak nie jest. I że Moskwa jemu właśnie na to wszystko pozwoli".

Poparcie dla gen. Jaruzelskiego ze strony Zachodu było szczególnie widoczne w polityce Stanów Zjednoczonych. Prezydent USA George Bush podczas swojej wizyty w Warszawie w dniach 9-11 lipca namawiał generała na kandydowanie.

Blisko miesiąc wcześniej, 19 czerwca, Wiesław Górnicki w notatce sporządzonej po rozmowie z amerykańskim attaché wojskowym pułkownikiem Dennisem Monroe, zanotował m.in.: "Stabilizacja w Polsce - miał stwierdzić Monroe - ma znaczenie kluczowe dla amerykańskiej polityki w Europie i dla całej koncepcji strategicznej Busha. Podstawowym elementem tej stabilizacji jest wybór Tow. Generała na stanowisko Prezydenta PRL. Amerykanie gotowi są pójść w tej sprawie daleko, ale nie chcieliby zaszkodzić, gdyż zdają sobie sprawę z oporu twardogłowych".

W popieraniu kandydatury gen. Jaruzelskiego szczególną rolę odegrała ambasada Stanów Zjednoczonych w Warszawie oraz osobiście ambasador John Davies. Opublikowane kilka lat temu jego depesze do Waszyngtonu doskonale to dokumentują.

Kolejnym czynnikiem międzynarodowym rzutującym na ówczesną sytuację w Polsce było stanowisko Moskwy wobec wydarzeń w naszym kraju. W tym przypadku dysponujemy znacznie mniejszą liczbą wiarygodnych informacji, jednak nic nie wskazuje na to, by władze na Kremlu były szczególnie zaniepokojone możliwością utraty władzy przez PZPR.

Dużo ważniejsze z punktu widzenia ZSRR było utrzymanie Polski w ramach Układu Warszawskiego. Potwierdzają to dokumenty, jakie wytworzyli funkcjonariusze działającej w Moskwie kontrwywiadowczej Grupy Operacyjnej "Wisła". Współpracujący z nimi informator przekazał, że podczas rozmowy z zastępcą kierownika Wydziału Zagranicznego KC KPZR Walerijem Musatowem dowiedział się, że: "Niektórzy przedstawiciele opozycji - rozmówca wymienił przykładowo Wajdę i Onyszkiewicza - intensyfikują ostatnio próby dotarcia do ich ambasady. Z zachowania się rozmówcy źródło odniosło wrażenie, że ambasada radziecka w Warszawie kontakty takie utrzymuje".

Utrzymywanie tego rodzaju kontaktów byłoby kolejnym dowodem na to, że Rosjanie pogodzili się z możliwością utraty władzy przez PZPR, którą jednak formalnie dalej popierali.

3 lipca podczas wizyty w Paryżu doradca Michaiła Gorbaczowa Wadim Zagładin poinformował, że decyzja w sprawie utworzenia rządu solidarnościowego: "jest wewnętrzną sprawą naszych przyjaciół. Będziemy utrzymywali stosunki z każdym wybranym w Polsce rządem".

W podobnym tonie wypowiadał się sam Gorbaczow na forum Rady Europy oraz podczas narady przywódców Układu Warszawskiego w Bukareszcie.

Kolejnym czynnikiem mającym wpływ na działania związane z obsadzeniem urzędu Prezydenta była trwająca dekompozycja dotychczasowego obozu władzy. Zarówno Zjednoczone Stronnictwo Ludowe, jak i Stronnictwo Demokratyczne uznały, że jest to doskonała okazja do zerwania się pezetpeerowskiej smyczy. Jeszcze w czerwcu SD uznało "Deklarację Współdziałania PZPR, ZSL i SD z 10 grudnia 1980 r." za nieobowiązującą. ZSL postawiło na "zachowanie samodzielności".

Decyzje podjęte przez obie partie oznaczały faktyczny koniec dotychczasowej koalicji rządowej. Po odzyskaniu niezależności, oba stronnictwa zaczęły się również dystansować od jednoznacznego poparcia kandydatury gen. Jaruzelskiego na prezydenta. Począwszy od połowy czerwca, aż do wyboru głowy państwa, komunistyczny rząd kilka razy próbował oszacować, ilu z dotychczasowych koalicjantów poprze ich wybór. Wyniki były rozbieżne, ale nie wróżyły niczego dobrego. Ustalono, że od kilkunastu do nawet 40-50 parlamentarzystów ZSL i SD będzie głosowało przeciw generałowi.

W tym czasie liderzy PZPR dostrzegli też inny, ważny dla nich problem - proces rozkładu objął wszystkie struktury ich własnej partii, która według wielu jej działaczy "zbankrutowała jako siła polityczna". Pojawiały się głosy, że część partyjnych parlamentarzystów będzie głosować przeciw kandydaturze gen. Jaruzelskiego.

Podczas gabinetowych narad, które miały miejsce tuż po ogłoszeniu wyników wyborów parlamentarnych, czołowi politycy partyjni, a więc Józef Czyrek, Stanisław Ciosek, Andrzej Gdula, Janusz Reykowski, Mieczysław Rakowski, Aleksander Kwaśniewski czy Jerzy Urban zaczęli oswajać się z możliwością utraty władzy. Nie wyobrażali sobie jednak, że mogliby utracić ją całkowicie. Oznaczałoby to odsunięcie ich nie tylko od polityki, ale również od ekonomicznego podziału łupów na progu nowego systemu. Mogło to również oznaczać najgorszy z możliwych scenariuszy - rozliczenie ich za cały PRL.

Sprawa prezydentury dla gen. Jaruzelskiego zaczęła być dla komunistów kwestią kluczową, jedynym w tej sytuacji gwarantem utrzymania wpływu na struktury władzy. Rozpoczęły się zakulisowe rozmowy z przedstawicielami opozycji. Przetargi te trwały bez przerwy, aż do chwili dokonania wyboru przez Zgromadzenie Narodowe. Strategia partyjnych decydentów polegała w tym czasie z jednej strony na próbie wymuszenia dyscypliny w szeregach dotychczasowej koalicji PZPR-ZSL-SD, z drugiej zaś na wywarciu presji na czołowych przedstawicieli obozu solidarnościowego.

W trakcie tych zakulisowych rozmów czasami dochodziło do paradoksalnych sytuacji. W pierwszej połowie czerwca sekretarz gen. Kiszczaka Krzysztof Dubiński, z upoważnienia swojego szefa, prowadził takie rozmowy z Jackiem Kuroniem i jak później wspominał: "Spotykaliśmy się na podwórku przed jego mieszkaniem, żeby nikt nas nie nagrał". Jak się okazało cień tajnych służb był wszechobecny.

Mobilizacja w obozie władzy wpłynęła również na bieżące działania PRL-owskich służb specjalnych. 26 czerwca gen. Henryk Dankowski, wiceminister spraw wewnętrznych, przesłał do szefów Wojewódzkich Urzędów Spraw Wewnętrznych w całym kraju polecenie nadesłania charakterystyk posłów i senatorów, którzy byli tajnymi współpracownikami, jak również tych, którzy "nie są formalnie tajnymi współpracownikami, lecz z którymi w różnej formie utrzymywany jest kontakt operacyjny". Osoby te miały być usunięte z ewidencji operacyjnej, co "nie powinno oczywiście oznaczać przerwania kontaktu operacyjnego. Przeciwnie należy podejmować różnorodne działania, by osoby te były coraz silniej związane z nami i coraz bardziej dyspozycyjne".

Podobne działania podjęły Wojskowe Służby Informacyjne. Zaczęła się tworzyć nowa, niejawna i bardzo wpływowa "partia polityczna" - Partia Służby Bezpieczeństwa. Jej "członkowie" już 8 lipca otrzymali ważne zadanie ujęte w szyfrogramie gen. Dankowskiego. Nakazywał on w trakcie wyboru prezydenta "wykorzystanie naszych możliwości ukierunkowania na kandydata PZPR" oraz sprawienie, by "nasze źródła oddziaływały również w tym kierunku na innych".

W tym miejscu należy zadać pytanie, w jaki sposób - w nowej sytuacji politycznej - osoby powiązane z SB miały być "coraz silniej związane z nami i coraz bardziej dyspozycyjne". Przecież niszczono obciążające ich teczki. Niewątpliwie bez dokonanej przez wysokich funkcjonariuszy MSW "prywatyzacji" materiałów operacyjnych agentury byłoby to raczej niemożliwe. Zniszczenia w archiwach spowodowały, że trudno teraz określić liczebność owych "naszych źródeł", można jednak ostrożnie założyć, że było to co najmniej kilkadziesiąt osób.

Nie bez znaczenia w ówczesnej sytuacji były nastroje wśród kadry oficerskiej wojska i bezpieki. Antoni Dudek, zastrzegając, że wiedza źródłowa na ten temat jest raczej szczątkowa, zauważył na podstawie wypowiedzi gen. Kiszczaka na posiedzeniu Sekretariatu KC PZPR w dniu 3 lipca, że w jego słowach można: "odnaleźć raczej strach przed przeniesieniem w szeregi MSW fermentu, który opanował już wówczas szeregi PZPR, niż obawy przed spiskiem ze strony dogmatycznych obrońców starego porządku".

Nie udało się odnaleźć żadnego przykładu, by pracownicy resortu spraw wewnętrznych lub kadra wojskowa uczestniczyły w jakichkolwiek spiskach, a sam gen. Jaruzelski po latach zauważył, że miały miejsce jedynie "różnego rodzaju opory, zahamowania, wątpliwości, krytycyzm". Nie przeszkodziło to gen. Kiszczakowi używać tego argumentu jako straszaka wobec polityków z "Solidarności". Zarówno on, jak i inni politycy obozu władzy podkreślali, że wyborcza porażka gen. Jaruzelskiego "pogrzebie kruchy porządek ustalony przy okrągłym stole".

Przy kilku różnych okazjach minister spraw wewnętrznych posługiwał się następującą argumentacją, mającą przekonać swoich rozmówców o zagrożeniach związanych z odrzuceniem przez Zgromadzenie Narodowe kandydatury gen. Jaruzelskiego:

·         jest [to] nie do zaakceptowania dla wysokich oficerów wojska i policji, a także dla Czechów, wschodnich Niemców i Rosjan.

·         opozycja jest ogarnięta euforią, on zaś boi się, że popełnia ona błąd, który naruszy kruchą, naprawdę bardzo kruchą, równowagę w Polsce. Wie [gen. Kiszczak] na przykład, że stu wysokich oficerów z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Ministerstwa Obrony spotyka się i wyraża głębokie obawy dotyczące rozwoju sytuacji w przyszłości;

·         Czesi, wschodni Niemcy, a przede wszystkim Rosjanie są bardzo zaniepokojeni biegiem wydarzeń w Polsce. Ich opinie muszą być brane pod uwagę;

·         powtórzenie wydarzeń chińskich byłoby prawdziwym dramatem dla Polski.

Gen. Kiszczak niekiedy straszył też rozmówców bezpośrednią interwencją Związku Sowieckiego, innym razem przestrzegał przed zastosowaniem przez ten kraj sankcji gospodarczych, z zakręceniem kurka gazociągu włącznie.

Naciski na "Solidarność" okazały się skuteczne. Lech Wałęsa stwierdził: "Gdybym został teraz prezydentem, oznaczałoby to natychmiastową wojnę domową" i 19 czerwca podczas spotkania z gen. Kiszczakiem zadeklarował, że nie będzie kandydował na urząd prezydenta. Kilka dni później, 23 czerwca, również OKP podjęło decyzję o niewysuwaniu własnego kandydata. Tego samego dnia biskup Jerzy Dąbrowski w imieniu Episkopatu przekonywał: "najlepszym kandydatem byłby tu gen. Jaruzelski, ale pod warunkiem, że wybierany byłby spośród kilku kandydatów".

Czytaj dalej: "Macie pakt z diabłem"

Włodzimierz Domagalski

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy