Szczecin 1970: Rewolta robotników - od protestów przeciwko podwyżkom do ataków na PZPR i milicję
Rewolta robotników polskich miast portowych z końca 1970 i początku 1971 r. była swoistą próbą generalną przed narodzinami "Solidarności". Wówczas to po raz pierwszy w dziejach PRL, pod presją demonstracji i strajków - co było precedensem także w dziejach tzw. państw socjalistycznych - wymuszono na władzach komunistycznych zmianę na stanowisku I sekretarza Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej oraz cofnięcie podwyżki cen żywności. Najważniejszym osiągnięciem było jednak milczące uznanie prawa robotniczego weta.
W Polsce Ludowej, podobnie jak w innych państwach tzw. socjalistycznych, ludność z reguły była zaskakiwana podwyżkami cen żywności. Ogłaszano je zazwyczaj w sobotę wieczorem, aby nie doprowadzać do wzmożonego wykupywania towarów i zdążyć z nocnymi remanentami w nielicznych placówkach handlowych w całym kraju, czynnych w dniu następnym.
Tak samo postąpiono 12 grudnia 1970 r., choć zlekceważono fakt, że "operacja cenowa" w okresie dużych zakupów przedświątecznych może być przyjęta przez społeczeństwo jako swego rodzaju prowokacja.
Wówczas to o 19.30 prezenterzy "Dziennika Telewizyjnego" odczytali, podaną w formie komunikatu Polskiej Agencji Prasowej, uchwałę Rady Ministrów o procentowych wskaźnikach, jak to oględnie ujęto: "zmiany cen detalicznych całego szeregu wyrobów". "Operacja" obejmowała 66 proc. ogólnej wartości towarów dostarczanych na rynek, spośród których 46 stanowiły artykuły konsumpcyjne pierwszej potrzeby, głównie spożywcze.
Wyjątkowo irytujące było podawanie najpierw cen towarów taniejących, nierzadko nie będących w sprzedaży bądź wycofanych z produkcji, albo zalegających magazyny bubli. Na żywność ludzie wydawali wówczas znaczną część dochodów, trudno zatem było im uwierzyć w informację, że "regulacja cen przejściowo obniżała o około 2 procent realne dochody niżej zarabiających rodzin pracowniczych". W istocie nowe ceny oznaczały dziesięcio-, piętnastoprocentowy spadek stopy życiowej.
Ogłoszenie podwyżek cen żywności spowodowało spontaniczne i żywiołowe demonstracje uliczne między 14 a 18 grudnia w Trójmieście, Elblągu i Słupsku, połączone z nader gwałtownymi starciami z siłami milicyjno-wojskowymi.
We wtorek, 15 grudnia, wielotysięczny tłum oblegał i podpalił gmachy KW PZPR i KW MO w Gdańsku. Strajki objęły wszystkie trzy gdańskie stocznie oraz inne, większe przedsiębiorstwa przemysłowe. Wystąpienia na mniejszą skalę objęły wiele innych ośrodków w całym kraju.
W drugiej połowie dramatycznego tygodnia epicentrum wydarzeń przeniosło się do Szczecina w jego okolice.
Po porannym wiecu przed dyrekcją Stoczni Szczecińskiej im. Adolfa Warskiego w kierunku śródmieścia wyruszyło kilka pochodów robotników - wielu z nich szło w granatowych kombinezonach i żółtych kaskach ochronnych. Dołączali do nich głównie pracownicy pobliskiej stoczni Szczecińskiej Stoczni Remontowej "Gryfia", Fabryki Maszyn Budowlanych "Famabud" i okoliczni mieszkańcy.
Skandowano: "Żądamy obniżki cen!", "Szczecin z Gdańskiem!", "Idziemy na komitet!". Pojawiły się też transparenty: "Niech żyje strajk", "My nie chuligani, my ludzie pracy". Próbowano intonować pieśni towarzyszące przełomowym momentom polskich dziejów: "Jeszcze Polska nie zginęła" i "Międzynarodówkę".
Dość łatwo udało się przełamać blokady trzech kompanii Zmotoryzowanych Odwodów Milicji Obywatelskiej (ZOMO) usiłujących powstrzymać manifestantów. Zomowcy używali gumowych pałek, petard i gazu łzawiącego, natomiast demonstranci kamieni, ciężkich narzędzi pracy, a także pociętych kawałków grubego kabla i łańcuchów. Dochodziło do walk wręcz. Z dachów i okien pobliskich domów zrzucano na milicjantów doniczki z kwiatami i butelki po mleku lub piwie napełnione płynami palnymi.
Na ulicy Parkowej spłonął samochód ciężarowy marki "Star" do przewożenia funkcjonariuszy. Przy ulicy Swarożyca okoliczna młodzież spaliła placówkę Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej, a jej wyposażenie posłużyło do rozpalenia ogniska. Na ulicy Dubois bardzo ciężko poturbowano dwóch zomowskich podoficerów, którzy w oparach gazu nie zauważyli, że ich pododdział wcześniej opuścił teren zamieszek (spłonął też gazik, którego w panice nie udało się im uruchomić). Lżej rannych zostało również kilkudziesięciu uczestników zamieszek.
Kilkuset ludzi z robotniczych pochodów spokojnie przeszło obok pobliskiej Komendy Wojewódzkiej MO. Idący "na komitet" powybijali szyby w budynku sąsiadującej z nim redakcji gazet (notabene przeniesionych wcześniej wraz z niezbędnym wyposażeniem do drukarni prasowej przy al. Wojska Polskiego). Wznoszono okrzyki: "Prasa kłamie!"
Około południa zaczął narastać tłum przed niebronionym gmachem Komitetu Wojewódzkiego PZPR przy placu Żołnierza Polskiego (w godzinach rannych jego "załoga" została ewakuowana). Skandowano nazwisko I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR, Antoniego Walaszka. Wraz z rosnącym napięciem pojawiły się również hasła antyustrojowe i antyradzieckie: "Precz z Gomułką!", "Precz z komunistami!", "Precz z Ruskimi!". Budynek KW szturmowano głównie gradem kostki granitowej, zbieranej z biegnącego równolegle torowiska, oraz butelkami z benzyną lub denaturatem.
Po prawie dwóch godzinach szturmu około dwudziestotysięcznego tłumu zdemolowana partyjna siedziba zapłonęła. Z jej okien wyrzucano meble i sprzęt biurowy, szafy pancerne, telewizory, dywany, portrety Gomułki, artykuły spożywcze i alkohole z partyjnego bufetu.
Na większą ofensywność ludzi i zmniejszenie lęku przed konsekwencjami zachowań miała wpływ (zresztą nie tylko tam) bierna, niejako przyzwalająca postawa żołnierzy, którzy znajdowali się w otaczających partyjną siedzibę transporterach opancerzonych SKOT. Co więcej, oskardy i kilofy - w które wyposażone były zablokowane przez gęsty tłum skoty - służyły (podobnie jak bosaki niedopuszczonych do interwencji strażaków) do wybijania drewnianych okiennic i niszczenia drzwi wejściowych budynku.
Dochodziło do fraternizacji demonstrantów z żołnierzami, wznoszono okrzyki "Wojsko z nami!", "Wojsko z ludem!" lub w formie haseł wypisywano je na wozach pancernych. Zapewne za przyzwoleniem żołnierzy demonstranci zatknęli na skotach transparenty z napisami: "Żądamy podwyżki płac", "Popieramy stoczniowców Gdańska i Gdyni. Żądamy podwyżki płac". Tymczasem władze spodziewały się, że pokaz wojskowego sprzętu bojowego powstrzyma radykalne nastroje społeczne.
Po godzinie 15 kilkudziesięciu wyczerpanych wcześniejszymi walkami pod stocznią zomowców, którym brakowało gazów łzawiących i petard (notabene brakujące środki chemiczne pospiesznie sprowadzano nawet z Niemiec Wschodnich), próbowało tyralierą rozegnać kilkadziesiąt tysięcy szczecinian zgromadzonych w obrębie centralnego placu miasta.
Zomowców zaatakowano kostką granitową z pobliskich torowisk. Uciekającym w nieładzie i popłochu groziło okrążenie. Pociągnęli za sobą pod dwa gmachy milicji i siedzibę Wojewódzkiej Komisji Związków Zawodowych znaczną część ludzi, w tym demonstrantów sprzed partyjnego budynku.
Bez wątpienia przyczyna eskalacji działań, a w konsekwencji śmierć większości spośród szesnastu ofiar szczecińskiego Grudnia`70, spowodowana została bezmyślnością, brakiem wyobraźni i narastającą pewnością siebie ze strony władz. Należy przypuszczać, że tłum spod KW PZPR rozszedłby się wieczorem. Trudno przypuszczać, by nie sprowokowany ruszył atakować Komendę Wojewódzką MO, którą wcześniej niejako zignorował.
Przez kilka godzin ze wszystkich stron nacierano na milicyjne gmachy, które błyskawicznie znalazły się w centrum wydarzeń. Wkrótce gęsty tłum dochodził do podzamcza. Niektórzy intonowali hymn narodowy, inni śpiewali "Międzynarodówkę", krzyczano "Bić glinę!".
Szczególnie ostro szturmowano trzy bramy pięciokondygnacyjnego budynku głównego KW MO. Używano przy tym kamieni z tłuczonych płyt chodnikowych, materiałów łatwopalnych, a także zdobytych na wojsku i strażakach kilofów i oskardów. Do wnętrza budynku nieletni, nierzadko wspinający się po gzymsach i rynnach, wrzucali przez okna materiały palne. Obleganym szybko jednak wyczerpały się granaty łzawiące i petardy, wystrzeliwane i rzucane w tłum, który odrzucał je do gmachu.
Po nieudanych próbach sforsowania, przy użyciu drągów i oskardów, głównych drzwi wejściowych do komendy, staranowano je przyciągniętą z pobliskiego placu zabaw starą szalupą ratowniczą. Rozpadła się ona i utkwiła w obszernych drzwiach, wtedy podpalono wlaną do niej benzynę. To zaklinowanie zapobiegło prawdopodobnie większemu dramatowi - gdyby ludzie wdarli się do budynku, doszłoby do walk wręcz i strzelaniny. Według niektórych świadectw, gdy uderzano szalupą o bramę, padły pierwsze strzały z broni palnej: trzy serie ostrzegawcze, w następstwie których byli zabici i ranni.
Pożar szybko rozprzestrzenił się w pomieszczeniach parterowych, dotarł do I piętra (w tym do znajdującego się na tu gabinetu komendanta wojewódzkiego MO). Przed budynkiem paliły się łatwopalne dywany i chodniki, które - wobec niesprawnych hydrantów - wcześniej służyły milicjantom do tłumienia ognia.
Po nieudanym ataku na bramę główną zasadnicze uderzenie przeniosło się na znajdującą się na lewo od niej mniejszą bramę drewnianą. Kiedy po jej zniszczeniu okazało się, że wejście jest zamurowane, kilofami i metalową ławką uliczną zrobiono w murze duży wyłom.
Wtedy do wdzierających się oddano wprost krótką serię strzałów z ręcznego karabinu maszynowego ustawionego za kołami ciężarówki, po czym broń zacięła się... Kule powstrzymały napór tłumu, choć prawdopodobnie wtedy zginęła jedna lub dwie osoby, a kilka innych zostało rannych. Milicjanci kilkakrotnie od wewnątrz seriami strzelali, choć tym razem tylko na postrach, także w forsowaną przez demonstrantów metalową bramę, prowadzącą z komendy na ulicę Starzyńskiego.
Płonące mury, oblewane benzyną zabieraną z aut zaparkowanych w pobliżu, sprawiały wrażenie, że cała budowla płonie. Wewnątrz komendy panował chaos i - spotęgowana ciemnościami (na skutek awarii instalacji elektrycznej) oraz groźbą wybuchu gazu - atmosfera strachu. Grozy dopełniał widok z okien - łuny ognia i chmury dymu wydobywające się z płonącego gmachu partii - oraz świadomość, że dwa dni wcześniej w Gdańsku spalono partyjne i milicyjne budynki.
Po zmroku oblężenie milicyjnego kompleksu przerwała, i tym samym uratowała przed spaleniem, odsiecz żołnierzy. Zapobiegła większej tragedii, w tym linczowi milicjantów, którzy użyliby broni na jeszcze większą skalę. Większość żołnierzy była zaraz po przysiędze, nie szkolono ich do walk ulicznych, poza tym ich dowódcy nie byli przygotowani do dowodzenia w istniejących warunkach.
Wojskowi, którzy powinni wiedzieć, że wozy bojowe w tłumie są w zasadzie bezbronne, przybyli w transporterach SKOT i BRDM-2 oraz w czołgach. Po drodze często obrzucano je ciężkimi i łatwopalnymi przedmiotami. Całkowicie spłonął skot próbujący oddzielić szturmowaną bramę główną komendy od atakujących. Pięć innych transporterów oraz trzy czołgi zdołano ugasić. Furgonetka marki "Żuk" spłonęła w pobliżu wejścia do budynku milicji od strony ulicy Starzyńskiego, natomiast na ulicy Małopolskiej, poniżej zespołu gmachów milicyjnych, podpalono wóz strażacki, który po zepchnięciu w dół skarpy uległ zupełnemu zniszczeniu.
Początkowo strzały seriami w górę z amunicji pokładowej (część salw oddawana była z użyciem amunicji smugowej) przyjmowano z niedowierzaniem. Dowodziły tego okrzyki: "Strzelają ze ślepaków!", "Nie bójcie się!", ale pojawiło się też skandowanie: "Strzelają do ludzi!", "Bandyci!". W tej okolicy od strzałów z broni strzeleckiej bądź pokładowej śmierć poniosło jedenaście osób, jedna osoba zginęła pod kołami skota. Również tutaj, spośród ponad 120 pokrzywdzonych osób cywilnych, najwięcej było rannych od kul. Ponadto w czasie grudniowych walk ulicznych rany odniosło 71 milicjantów, 24 strażaków, 7 żołnierzy.
Zgromadzeni pod siedzibami partii i milicji ludzie - rozpraszani przez wojsko - uformowali kilka pochodów. Jeden z nich przez mniej więcej pół godziny atakował mieszczące się przy ul. Kaszubskiej i ul. Potulickiej: Prokuraturę Wojewódzką, przylegający do niej Wojewódzki Areszt Śledczy (wedle licznych pogłosek miano w nim przetrzymywać delegację stoczniowców) oraz koszary Pułku Inżynieryjno-Budowlanego. W wyniku strzałów oddanych przez żołnierzy zabita została jedna osoba, kilka raniono.
Inny pochód, idący aleją Niepodległości, najpierw obrzucił materiałami łatwopalnymi śródmiejską Komendę Dzielnicową MO, po czym zaatakował fronton i parterowe pomieszczenia Kuratorium i Wydziału Oświaty w Prezydium Miejskiej Rady Narodowej przy ówczesnym placu Dzierżyńskiego. Żołnierze kolejny raz użyli broni palnej raniąc kilka osób.
Ogromne łuny i kłęby dymu nad gmachami: KW PZPR, wszechmocnej milicji, reżimowej WKZZ, jak również PMRN, prokuratury i aresztu, były czymś więcej niż pożarem. Ten widok miał w sobie coś symbolicznego, był obrazem upokorzenia tych instytucji oraz bezradności sił przemocy i głęboko wrył się w pamięć mieszkańców stolicy Pomorza Zachodniego.
18-22 grudnia 1970 r. załogi zdecydowanej większości przemysłowych przedsiębiorstw Szczecina nie podjęły pracy. Robotnicy na spontanicznie zwoływanych rano wiecach formułowali postulaty oraz podejmowali decyzje o strajku. Stało się tak mimo "Zarządzenia porządkowego" Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Szczecinie wprowadzającego de facto stan wyjątkowy - miasto zostało odcięte od reszty kraju (podobnie zresztą jak Trójmiasto): zablokowano połączenia telefoniczne; narzucono godzinę milicyjną (zakaz odbywania zgromadzeń oraz przebywania w miejscach publicznych od 18 do 6 rano) i tryb przyspieszony w postępowaniu karno-administracyjnym; nie wpuszczano do miasta zachodnich dziennikarzy oraz aut dyplomatycznych; nasilono zagłuszanie powszechnie słuchanej rozgłośni Radia Wolna Europa; wstrzymano wydawanie paszportów; zawieszono połączenia promowe i lotnicze.
Nocą otoczono kordonami wojska stocznię "Warskiego", podobnie jak wiele innych zakładów, aby zapobiec demonstracyjnemu wyjściu pracowników na ulice. Rano przy bramach głównej i kolejowej, zablokowanych przez czołgi i transportery opancerzone (robotnicy uznali to za prowokację), doszło do użycia przez żołnierzy broni. Kilkanaście osób zostało rannych, wśród nich stoczniowiec Eugeniusz Błażewicz oraz Stefan Stawicki, uczeń Zasadniczej Szkoły Budowy Okrętów, którzy zmarli po przewiezieniu do szpitala wojskowego.
Pięciodniowy strajk generalny, który wybuchł w miejsko-przemysłowej aglomeracji szczecińskiej był fenomenem - jedyną tego rodzaju akcją w całym bloku tzw. krajów demokracji ludowej. Bunt ogarnął przynajmniej 117 zakładów pracy w Szczecinie, Stargardzie Szczecińskim, Policach, ale także w Goleniowie, Gryfinie, Gryficach, Barlinku czy Rurce i Czarnogłowach. Strajkujący doświadczyli wtedy własnej siły, a zarazem słabości i ograniczeń państwa. Kierowany przez Mieczysława Dopierałę dziesięcioosobowy Ogólnomiejski Komitet Strajkowy - w obliczu dezintegracji aparatu władz wojewódzkich - wziął faktyczną odpowiedzialność za poczynania władz w aglomeracji i ich tragiczne skutki. Przybyły wtedy do Szczecina zastępca członka Biura Politycznego KC Jan Szydlak stan ten nazwał "republiką szczecińską".
Władza strajkowa w będącym niemal w stanie oblężenia Szczecinie decydowała o funkcjonowaniu komunikacji (w tym także kolejowej), wodociągów, gazowni, elektrowni, służby zdrowia, straży pożarnej, zaopatrzeniu sklepów, albo o wygaszeniu wielkich pieców w Hucie "Szczecin". Udzielając zgody na druk "Kuriera Szczecińskiego" (za co zresztą redakcja podziękowała na pierwszej stronie) czy ogłoszenie - w następstwie presji delegatów strajkujących w "Warskim" - w regionalnych programach radia i telewizji bezprecedensowego sprostowania nieprawdziwego komunikatu władz o zakończeniu strajku przez stoczniowców, faktycznie przełamywano państwowy monopol środków masowego przekazu.
Późnym wieczorem sformułowano listę 21 postulatów OKS. Punkt pierwszy mówił: "Żądamy ustąpienia obecnej Centralnej Rady Związków Zawodowych, która nigdy nie występowała w obronie mas pracujących". W punkcie drugim zapisano: "Żądamy niezależnych związków zawodowych podległych klasie robotniczej".
Obok naczelnych żądań strajku - powrotu do cen na artykuły spożywcze sprzed 13 grudnia 1970 r. i podniesieniu płac - inne dezyderaty mówiły o zadośćuczynieniu pokrzywdzonym podczas robotniczych wystąpień: "5. Żądamy wyrównania poniesionych przez robotników strat w związku ze strajkiem, a zwłaszcza otoczenia opieką rodzin tych, którzy zginęli w zajściach lub zostali kalekami; 6. Żądamy wypuszczenia na wolność robotników zatrzymanych w związku z zajściami i nie wyciągania w stosunku do nich żadnych konsekwencji prawnych i służbowych [...]; 10. Żądamy ukarania winnych masakry dokonanej na robotnikach walczących o słuszną robotniczą sprawę i bezwzględnego zakazu strzelania do bezbronnych mas pracujących".
Kiedy zebrane w trybie nagłym, mimo niedzieli, VII Plenum KC "powoływało" po południu 20 grudnia 1970 r. Edwarda Gierka na stanowisko I sekretarza partii i "przyjmowało rezygnację" Władysława Gomułki oraz "ścisłego kierownictwa", w Szczecinie podpisywano nie mające precedensu "Ustalenia między przedstawicielami władz partyjnych i administracyjnych województwa i miasta Szczecina a przedstawicielami załóg Stoczni Szczecińskiej im. A. Warskiego i Szczecińskiej Stoczni Remontowej". Niestety, miały one głównie charakter ogólnikowy i życzeniowy, jak na przykład: "1. Przekażemy do Władz Centralnych żądania załóg, że CRZZ, jak i wszystkie Ogniwa Związków Zawodowych po przeanalizowaniu dotychczasowej działalności winny się w większym stopniu zajmować problemami mas pracujących i występować w ich obronie. Ludzie skompromitowani, w tym i na wyższych stanowiskach, którzy nie odpowiadają wymogom pracy w Związkach Zawodowych muszą odejść. Związki Zawodowe winny lepiej reprezentować interesy klasy robotniczej".
Z listy szesnastu punktów porozumienia podpisanego po rozmowach z sekretarzem ekonomicznym (z I sekretarzem nie chciano siadać do stołu!) Komitetu Wojewódzkiego PZPR, przewodniczącymi Prezydiów - Wojewódzkiej i Miejskiej Rady Narodowej oraz z (także reprezentującym władzę) sekretarzem WKZZ - dwa spełniały zasadnicze żądania strajkujących: "4. Uzgodniono, że Państwowe Władze Terenowe otoczą opieką rodziny tych, którzy zginęli lub w zajściach zostali kalekami; 5. Uzgodniono, że w stosunku do załóg biorących udział w strajku, po decyzji o zmianie struktury cen z dnia 12. 12. 1970 r. nie będą wyciągane konsekwencje prawne i służbowe. Powyższe dotyczy również »Komitetów Strajkowych«, które włożyły duży wysiłek w opanowanie sytuacji i zaprowadzenie dyscypliny społecznej na terenie zakładów pracy". (...)
Michał Paziewski
Cały artykuł opublikowany został w Biuletynie Instytutu Pamięci Narodowej" 2010, nr 12, s. 41-59.
Szczecińskiej rewolcie robotniczej poświęcone będzie spotkanie Krakowskiej Loży Historii Współczesnej 19 marca 2014 r., w Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej w Krakowie, ul. Rajska 1, sala 315 (III p.)