"Taternicy" przed sądem. Proces przeciw "Kulturze"

Ten proces przeszedł do historii jako "sprawa taterników". PRL-owskie władze, nie mogąc oskarżyć redaktora naczelnego paryskiej Jerzego Giedroycia - który był właściwym celem ich ataku, skazały na wyroki więzienia młodych ludzi, kolportujących zakazane wydawnictwa.

"Rozpoczął się proces tzw. "taterników", młodych ludzi, którzy mieli kontakty z Giedroyciem i "Kulturą". Przy okazji prasa bredzi oczywiście o renegatach i agentach amerykańskich, o funtach, frankach i dolarach [...]. Cel całej chryi jasny: przedstawić G[iedroycia] nie jako wydawcę i intelektualistę, lecz jako agenta i "wroga". Po co? Aby odstraszyć gryzipiórków od pisywania do niego. Rzecz się, od strony procesu, na pewno uda: chłopcy nagadają głupstw, aby ocalić skórę. A jak się nie uda, to i tak prasa napisze przeciwnie i nikt tego nie sprawdzi, bo na proces wpuszczą tylko wybranych" - pisał w swoich "Dziennikach" Stefan Kisielewski o procesie, który wszczęto czterdzieści pięć lat temu, 9 lutego 1970 r. przed Sądem Wojewódzkim w Warszawie przeciwko grupie ludzi, którzy przemycali z Polski przez Tatry maszynopisy, drukowane później przez Instytut Literacki w Paryżu, a przynosili do kraju wydawnictwa emigracyjne.

Reklama

Kurierskie szlaki

Pomysł stworzenia szlaku przerzutowego powstał na przełomie lat 1968-1969 podczas spotkania przebywających we Francji alpinistów - Macieja Kozłowskiego i Andrzeja Mroza z Jerzym Giedroyciem. Ustalono wówczas, że będzie to szklak dwukierunkowy. Giedroyciowi zależało na pozyskiwaniu materiałów z Polski, zawierających informacje o sytuacji politycznej w kraju oraz na dokumentacji wydarzeń Marca 1968 r.

Do realizacji projektu przystąpiono w styczniu 1969 r. Wówczas Maciej Kozłowski przeniósł przez granicę pierwszą partię dokumentów z Polski, które później opublikowane zostały przez Instytut Literacki w książkach "Wydarzenia Marcowe 1968" oraz "Polskie przedwiośnie". Odtąd Kozłowski i Mróz wraz ze zorganizowaną przez siebie grupą kilkakrotnie przemycali z Polski kolejne partie dokumentów, a przynosili ponad tysiąc egzemplarzy książek wydanych na emigracji.

Przeważnie działali w dwuosobowych zespołach. Szlak kurierski zimą wiódł przez zachodnie partie Tatr - Rakoń, Dolinę Chochołowską, latem zaś korzystano z trasy przez Rysy. W umówionym na granicy miejscu od strony słowackiej zostawiano szczelnie zapakowane książki, które następnie ktoś inny przenosił na polską stronę i również zostawiał ukryte. Stamtąd zabierała je inna osoba, a następnie rozprowadzała po kraju.

W działalności przerzutowej Polakom pomagali czescy studenci. Udzielili oni również pomocy Kozłowskiemu przy wydaniu w Pradze wiosną 1969 r. pierwszego numeru "Biuletynu Nieocenzurowanego", którego tysiąc egzemplarzy miało być przerzuconych do Polski. Nie trafiły one jednak do polskiego czytelnika, gdyż 27 maja 1969 r., Kozłowski i towarzysząca mu na przemytniczym szlaku Maria Tworkowska zostali aresztowani przez czechosłowacką służbę bezpieczeństwa StB, działającą na polecenie polskiej Służby Bezpieczeństwa. Po kilkunastu godzinach przekazani zostali władzom polskim.

Parę dni później w kraju nastąpiły aresztowania innych osób biorących udział w akcjach przerzutu, jak też zupełnie przypadkowych. Aresztowano około trzydziestu osób, ale w głównym, pokazowym procesie przed sądem stanęło pięć: Jakub Karpiński, Maciej Kozłowski, Małgorzata Szpakowska, Krzysztof Szymborski i Maria Tworkowska.

Ława oskarżonych


Proces toczący się przed Sądem Wojewódzkim miasta Warszawy w dniach od 9 do 24 lutego 1970 r. przeszedł do historii jako "sprawa taterników", chociaż spośród oskarżonej piątki jedynie Kozłowski i Szymborski zajmowali się taternictwem. Reszta, jak pisał Jakub Karpiński w książce "Taternictwo nizinne", "bywała czasem w górach".

Maciej Kozłowski wspominając po latach proces "taterników" na łamach 24 numeru podziemnego pisma "Arka" z 1988 r. pisał: "Osobliwy był skład ławy oskarżonych. Zasiedli na niej Kozłowski i Tworkowska, przy których obok książek i »Biuletynu Nieocenzurowanego« znaleziono także list Jerzego Giedroycia; Jakub Karpiński, który - co nie zostało jednak dowiedzione - zajmować się miał pisaniem i zbieraniem materiałów dotyczących Marca; znajomy Kozłowskiego sprzed wyjazdu na Zachód Krzysztof Szymborski, wreszcie Małgorzata Szpakowska. [...] Osobliwość ławy oskarżonych polegała przede wszystkim na tym, że zasiadający na niej nawzajem się nie znali."

Bezpośrednio współpracujący z Kozłowskim Maciej Włodek oraz jego partner na przemytniczym szlaku Jan Krzysztof Kelus, nie występowali w głównym procesie jako oskarżeni lecz jako świadkowie. Wynikało to prawdopodobnie z faktu, iż Włodek był wnukiem znanego i honorowanego przez włodarzy PRL literata Jarosława Iwaszkiewicza i włączenie go do sprawy byłoby niezręczne dla władz.

Proces nagłośniony został przez komunistyczną propagandę. Oskarżonych przedstawiano jako zagubionych młodych ludzi, którzy do przestępczej działalności zostali wciągnięci podstępem przez Jerzego Giedroycia. Ataki te okazały się bezskuteczne.

Jan Krzysztof Kelus wspomniał: "Bezpiece nie udało się w procesie »taterników« skaleczyć »Kultury« paryskiej. Udało jej się natomiast rozbić i zdezintegrować grupę ludzi, którzy się tym przemytem książkowym zajmowali". Kelus przyznawał: "Wszyscy aresztowani składali w śledztwie zeznania. Jedynym sprawiedliwym w Sodomie był Jakub Karpiński, który w śledztwie odmówił składania zeznań. Naciski były duże, gdyż - choć nikt nas nie maltretował fizycznie - to psychicznie dawali nam nieźle w dupę. Na Rakowieckiej mnie np. przesłuchiwano wówczas około 100 razy. Po osiem godzin dziennie. Dodatkowo było to dobrze zorganizowane laboratorium śledcze: każdy z nas siedział w celi z kapusiem (więźniem karnym, który był współpracownikiem bezpieki i aktywnie brał udział w wyciąganiu informacji od naiwnych i niewprawnych klientów, jakimi bezsprzecznie byliśmy). W efekcie wszyscy - z wyjątkiem Kuby Karpińskiego - prędzej czy później zaczęliśmy składać zeznania. Jedni po dniu, drudzy po paru miesiącach. Strategie i wybory sposobu zeznawania były różne, ale powód był jednak zawsze ten sam. Strach."

Z kolei Maciej Kozłowski we wspomnianym wyżej tekście pisał: "Poza Szymborskim, który zachowywał się zgodnie z oczekiwaniami reżyserów procesu odżegnując się od tego, co robił, potępił paryską »Kulturę« i Jerzego Giedroycia, a także częściowo Tworkowskiej, która konsekwentnie grała rolę zagubionej i nic nie rozumiejącej z tego co się dzieje mieszkanki Paryża, pozostali oskarżeni zajęli zdecydowaną postawę twierdząc, że działali nie z głupoty czy za pieniądze, lecz zgodnie z przekonaniami".

Kozłowski, tak jak Kelus przyznawał: "Najbardziej konsekwentny w tej postawie był Jakub Karpiński, który w śledztwie nie powiedział ani słowa, na rozprawie też odmówił składania wyjaśnień. Złożył tylko krótkie oświadczenie, zarzucając sądowi całkowite lekceważenie prawa".

Proces przeciw książkom

Czterem oskarżonym: Maciejowi Kozłowskiemu, Krzysztofowi Szymborskiemu, Jakubowi Karpińskiemu i Marii Tworkowskiej zarzucono "wejście w porozumienie z występującym w imieniu obcej organizacji Jerzym Giedroyciem w celu działania na szkodę Państwa Polskiego". Natomiast Małgorzata Szpakowska została uznana winną tego, że "w celu rozpowszechniania opracowywała, sporządzała, a następnie kolportowała teksty i ulotki zawierające fałszywe wiadomości głównie o tematyce społeczno-politycznej [...] mogące wyrządzić istotną szkodę interesom Państwa Polskiego".

Wyrok zapadł 24 lutego 1970 r. Kozłowski został skazany na 4,5 roku więzienia, Karpiński na 4 lata, Szymborski i Tworkowska na 3,5 roku, a Szpakowska na 3 lata. Na mocy amnestii wyroki te zostały później nieco złagodzone. Ostatni na wolność wyszedł Kozłowski w wrześniu 1971 r.

Proces "taterników" był procesem pokazowym. W rzeczywistości wymierzony był on bowiem przeciwko Jerzemu Giedroyciowi i paryskiej "Kulturze".

Jakub Karpiński w krótkiej mowie przed sądem stwierdzał: "Prokuraturze nie chodzi tu w istocie o to, kto się z kim porozumiewał i w jakim celu. Chodzi natomiast o książki i artykuły. Chodzi o to, żeby w myśl zasady »i nie wódź nas na pokuszenie« - ustrzec obywateli PRL przed lekturą rzeczy nieprawomyślnych. W istocie zatem w myśl owej hipotezy proces ten byłby, po pierwsze, procesem przeciwko książkom i przeciwko słowu, po drugie procesem przeciwko paryskiej »Kulturze«. Nie można jednak posadzić na ławie oskarżonych ani książek, ani Jerzego Giedroycia. Posadzono na ławie oskarżonych nas. Książki leżą na stole sędziowskim. Jeśliby ta hipoteza o motywach kierujących organami ścigania była słuszna, to instytucje te okazałyby rodzaj zbiorowego myślenia podobny do tego, który kierował projektodawcami zdjęcia »Dziadów«. Myślenie to jest mieszaniną paranoi ze złudzeniem totalnej manipulacji. Mianowicie, można by owo myślenie określić dwiema formułami, z których pierwsza zdaje sprawę z elementu paranoidalnego i brzmi: »wszystko nam zagraża«; druga formuła zdaje sprawę ze złudzenia totalnej manipulacji i brzmi: »wszystkiego można zakazać«. Wśród rozmaitych środków oddziaływania na ludzi można rozróżnić słowo i żelazo, perswazję i siłę. Przeciwstawienie wzajemne tych środków odegrało w historii ludzkości niemałą rolę. Słowo niejeden raz chciano wypalić żelazem, wyplenić mieczem albo otoczyć kratami".

Obrońca Jakuba Karpińskiego, mecenas Stanisław Szczuka po latach przyznawał: "To nie był proces przeciwko oskarżonym. Ten proces miał na celu zdyskredytowanie Giedroycia. Był to proces przeciwko »Kulturze«".

Cecylia Kuta

Historyk, pracownik Oddziału IPN w Krakowie, współpracownik Ośrodka Myśli Politycznej

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy