Wojna w Afganistanie dla ZSRR była tym samym, czym dla Amerykanów interwencja w Wietnamie. W obu krajach potęgi poniosły klęskę. Najgorsze jednak przeżyli zwykli żołnierze.
Zigmas Stankus walczył w Afganistanie półtora roku. Ocierał się o śmierć i sam ją zadawał. Pisze o tym, co widział i czego doświadczył. Mamy relację z pierwszej ręki. I jest to relacja wstrząsająca, przede wszystkim - przeraźliwie szczera. Autor nie kryje swoich wad, przyznaje się do strachu i słabości. Bezlitośnie obnaża bezsens prowadzonej przez Związek Radziecki wojny, przewiduje niemożność odniesienia w niej trwałego zwycięstwa. Jego wspomnienia to potępienie niesprawiedliwej wojny i gloryfikacja zahartowanej w walkach przyjaźni prostych sowieckich żołnierzy - nieważne, jakiej narodowości.
Był żołnierzem jednej z pierwszych jednostek, które trafiły w Afgańskie góry. Swoją historię opowiedział w biograficznej "Jak się zostaje albinosem. Wojna w Afganistanie oczami sowieckiego żołnierza 1979-1981", której fragmenty publikujemy poniżej:
"Podczas pierwszych akcji przed wejściem do aułu trwało przygotowanie artyleryjskie: dywizjon artylerii naszego pułku w składzie haubic 122 mm i moździerzy 120 mm ostrzeliwał auł i pobliskie góry. Dopiero po tym szliśmy na zaczystkę rozwalonego aułu. Później zabroniono artylerii strzelać do osiedli, w góry natomiast mogła walić, ile dusza zapragnie. W auły tylko w ekstra wypadkach. W aułach wspierały nas ogniem śmigłowce, którym kierunek ataku wskazywały czerwone race.
Działania Armii Radzieckiej stawały się coraz bardziej humanitarne: zabroniono używać igłowych i odłamkowych pocisków burzących, napalmu i bomb fosforowych. Również strzelać i bić jeńców. W pierwszej czy drugiej akcji pułkowej został strącony nasz śmigłowiec Mi-8. Piloci spłonęli.
Później przyleciały inne śmigłowce, zrzuciły na auły kanistry z benzyną i napalmem, które wybuchały w powietrzu, wypalając wszystko do cna. Wieczorem chłopcy wylądowali w pobliżu naszej bazy i wymienili dwie menażki technicznego spirytusu na trzynastu jeńców duszmanów. Unieśli helikopter na kilkadziesiąt metrów, zawiśli w powietrzu i powyrzucali żywych jeńców.
Czwarta kompania batalionu, w którym służyłem, szturmując jeden auł, straciła ponad połowę żołnierzy. Auł w końcu zajęli i wzięli do niewoli dwunastu duszmanów. Dwóch pozostałych przy życiu z pięciu naszych oficerów (w tym jeden pułkowy instruktor karate) upiło się i urządziło zawody, kto pierwszym uderzeniem wybije duchowi ze stawów szczękę. Instruktorowi wiodło się lepiej.
Wśród jeńców byli podoficer i oficer afgański, absolwent szkoły oficerskiej w Sojuzie, który przeszedł na stronę duszmanów. Tych oficerowie zostawili na deser. Kiedy wszyscy szeregowcy nabrali z twarzy wyglądu wyciągniętej na brzeg flądry, zabrali się za oficerów.
- Co byś zrobił, gdybyś to nie ty, tylko ja był twoim jeńcem?
- Żywego obdarłbym cię ze skóry - odpowiedział spokojnie, w całkiem niezłej ruszczyźnie. - No... skóry nie będę ci obdzierał, a tylko... powieszę... - rzekł łagodnie kapitan Primienko, a sierżant Tkaczuk już szykował sznur. Oficer zadrżał na całym ciele, ale nie prosił o litość, choć dla muzułmanina śmierć przez powieszenie jest najgorsza. Pętla zaciska gardło, przez które, według islamu, dusza powinna wyjść, udając się do Allacha, inaczej jest skazana, tak jak u katolików, na wieczne cierpienia i tułaczkę. Powiesiwszy oficerów, zrzucili szeregowców ze stromego urwiska, wkładając każdemu do kieszeni granat z zerwaną zawleczką... (...)
Popijawa u lotników. Jeden z nich już odpadł i leżał na łóżku. U innego poszły białe konie - wyciągnął z granatu zawleczkę i położył go na stole. Chwila - i w pokoju oprócz śpiącego nie został nikt. Wybuch. Kiedy kurz opadł, wszyscy wchodzą z powrotem, spodziewając się ujrzeć zbryzgane krwią ściany, tymczasem niedoszły umarlak siedzi niedraśnięty na łóżku i nic nie rozumiejąc, dłubie w ogłuszonych uszach, a ściany i sufit posiekane są odłamkami. (...)
Jeździmy na akcje wielodniowe. Nocą wyjeżdżamy z bazy, otaczamy wskazany rejon, sojusznicy czeszą go, wracamy. W czasie jazdy i w ubezpieczeniu obowiązuje surowy zakaz spania, jesteśmy jednak tak wymęczeni tymi wielodniówkami, że na własne ryzyko pozwalam połowie załogi spać w czasie jazdy, drugiej zaś - stojąc w ubezpieczeniu. Po spaniu (jeżeli można nazwać spaniem siedzenie zwiniętym, ryzykując wybicie sobie zębów o uchwyty kursowego karabinu maszynowego) wychyliłem ostrożnie głowę przez właz i się zdziwiłem: dniało.
Kolumna pokonywała niedużą serpentynę. Nasza maszyna czekała na swoją kolejkę, wokół zaś - i po prawej, i po lewej stronie drogi - rozpościerało się pole arbuzów. Kilka minut później i bez tego ciasna maszyna wypełniła się arbuzami, które od razu zostały właściwie ocenione: po ścięciu łebków czerpaliśmy słodki miękisz łyżkami. Mechanik Pieriepiołkin miotał gromy i przekleństwa, bo miał obie ręce zajęte drążkami sterowniczymi. Miłosiernie wsadzałem mu w zasmolony pysk większe kęsy, a on dławiąc się, stękał z rozkoszy.
Na miejscu dostaliśmy rozkaz zaczystki aułu. Nareszcie, tyle czasu czekaliśmy na to. Po wysłuchaniu instruktażu, jak należy zachowywać się w podbitych krajach, Arūnas ruszył po zwycięstwo: przeleciał przez auł i już miał w kieszeni 1500 afgani. Ja, jako instruktor, zadowoliłem się 2400 afgani i zegarkiem Seiko-5 Sport. Takich śmieci, jak Golden Star, nie braliśmy, nadawały się tylko Omega, Atlantic, Omax, Royals. Wróciwszy do maszyn, cieszyliśmy się z "bogatej doliny". (...)
Co dzień po obiedzie wiatr afgani zagania wszystkich na parę godzin do namiotów. Zamykamy okna, sznurujemy drzwi, okładamy kamieniami dół namiotu, ale kiedy zaczyna się afgani, namiot jest pełen kurzu, który zgrzyta w zębach, a ciału i mundurom nadaje jasnobrązowy kolor. Drobny jak cement pył przenika przez ubranie i idąc spać, przed codziennym biciem wszy, najpierw wytrzepujemy z bielizny kurz, a dopiero po tym bierzemy się za wszy. Wszy wypalamy zapalniczkami i żelazkami, moczymy w nafcie, gotujemy w wodzie, ale żadna egzekucja nie pomaga. Są ich niezliczone legiony.
Golimy na łyso włosy nie tylko na głowie, ale ze wszystkich innych miejsc. Po kilku dniach insekty znów nas 187 obłażą i składają jajka w wewnętrznych szwach ubrania. Tak jak przyzwyczailiśmy się do igrania ze śmiercią, przyzwyczailiśmy się też do wszy, bo wszystkie sposoby ich niszczenia okazały się nieskuteczne: wygotuje się odzież - to pełno ich w pościeli, wygotuje pościel - pełno w materacu, poduszce, pełno w namiocie i całym pułku. Spali się całe mienie pułku, to z akcji przywiezie się świeże. Czochranie się zatem po pokąsanych przez wszy bokach było całkiem etyczne. (...)
26 marca wydany został rozkaz nr 79 ministra obrony Związku Radzieckiego marszałka Ustinowa o demobilizacji rocznika. Długo oczekiwany dzień nastąpił. Rano budzę się i znajduję wiszący nad łóżkiem portret Ustinowa, a u wezgłowia i u nóg przywiązane nadmuchane prezerwatywy. Stojące w szeregu młodziaki czekały, aż się obudzę i wtedy chórem wyskandowały pozdrowienia. Po śniadaniu zarządzono apel pułkowy, na którym dowództwo złożyło nam życzenia. Po apelu oficerowie kompanii pozdrowili nas od siebie i nasz rocznik został na cały dzień zwolniony z ćwiczeń i prac. (...)
Rano głośne dobijanie się do drzwi. Ktoś je otworzył. Zaczęte przez administratorkę zdanie: "W waszym pokoju są osoby postron..." zawisa jej na ustach, bo cała nasza czternastka leży pokotem - jedni na podłodze, inni w poprzek łóżka, nawet balkon pełny śpiących. Ja nawet dziewczynę przyprowadziłem, oficjalnie, przez recepcję. Na stole pełno niedopałków i resztek pomidorów, walają się puste butelki. Administratorka beznadziejnie kręci głową:
- Chłopcy, tak nie można...
Przykro nam bardzo. Lepiej by wrzeszczała i biła".