Wspomnienia ze stanu wojennego

Siostra urodziła bliźniaki i na mnie padło być ojcem chrzestnym. Były pierwsze dni grudnia , zima lekka jak na moje przyzwyczajenia. Siostra mieszkała w Rybniku a ja w Mysłowicach. Chrzciny miały sie odbyć w niedzielę 13 grudnia. W sobotę wypucowałem moją "Syrenkę", spakowałem co mama przygotowała, żeby rano bez zwłoki ruszyć w drogę. Obudziłem się wczesnym rankiem w niedzielę. Włączyłem radio i - komunikat o stanie wojennym. A co mnie to obchodziło. Mama radziła nie jechać. Tata mówił: Synu masz swój rozum. Sąsiedzi wystraszeni tez odradzali jechać, ale ja miałem to gdzieś.

Reklama

W wojsku byłem, wojsko lubiłem i żołnierzy sie nie bałem - tacy sami jak ja dwa lata temu. Najwyżej dostaną cos z maminych zapasów, albo polejem tatową nalewkę. Wyjechałem przed 7 godziną. Dojechałem do Mysłowic i nigdzie nie strzelali. Nikt mnie nie zatrzymywał. Chrzciny w kościele. Dzieciaki wiozłem moja Syrenką do kościoła jakieś 1000 m. W kościele jedynie ksiądz wydawał mi się trochę przestraszony. Może wierni żarliwiej się modlili. A może mi sie zdawało. Ksiądz dzieciaki ochrzcił, co było do zjedzenia i wypicia to w miarę... no i wczesnym wieczorkiem do Rybnika wracałem. Pogoda się popsuła. Pokurzyło śniegiem, ale wojny, ani wojska nie widziałem. Tak wyglądał mój pierwszy dzień stanu wojennego.

Stefan

W dniu, w którym wprowadzony został stan wojenny, miałem równo 9 lat. Na tyle dużo, aby na podstawie rozmów prowadzonych przez dorosłych w domu i tego, co widać było w TV i na ulicach, wiedzieć, co się dzieje i mieć jakiś ogląd na sytuację. Te miesiące przed grudniem to przecież była Solidarność (ta prawdziwa), rozmowy dorosłych, którym się przysłuchiwaliśmy i z których wiele rozumieliśmy i "łapaliśmy". Rozmowy, miliony rozmów, niesamowicie rozpolitykowane czasy nawet na poziomie rodzin. W dzieciństwie dużo się nasłuchałem opowieści drugowojennych i w pewnym sensie czułem dumę i ekscytację, że oto i mnie spotyka okazja zasmakowania prawdziwej "wojny". Co prawda bez Niemców, ale za to z ruskimi czołgami w perspektywie, jak wierzono.

Daniel Pietrzak


Co ciekawe, mimo że byłem fanem Teleranka, nie pamiętam, że go nie było 13 grudnia. To jest takie najbardziej rozpoznawalne wspomnienie mojego pokolenia. Z pewnością siedziałem przed telewizorem i czekałem bez skutku na ten program, jednak tego akurat nie pamiętam. Zachowały się za to w mej pamięci widoczki umundurowanych spikerów w telewizji. Nie mogłem zrozumieć, po co oni się poprzebierali w te paskudne mundury bez dystynkcji. Dziennik, inne programy- wszędzie mundury. Takim symbolem tego, co się dzieje, były dla mnie wszechobecne plakaty- obwieszczenia o wprowadzeniu stanu wojennego, od których zaroiło się na ścianach i ogrodzeniach. Tego wszędzie było pełno.Po paru tygodniach, miesiącach, wisiały jeszcze ich strzępy długo, długo...

O kolejkach, w których wtedy wystawałem jako dzieciak, nawet nie wspominam. To takie oczywiste... Kolejny obrazek to umundurowani żołnierze z bronią długą w mojej (małej) miejscowości. To też była nowość, którą my, dziewięciolatkowie, się ekscytowaliśmy. Chodzili po dwóch i mieli broń maszynową. A raz do jednego z sąsiadów (czy też PO jednego z sąsiadów) przyjechała cała ciężarówka takich wojaków. Wysypali się z paki, a my, dzieciaki z ulicy, patrzyliśmy z rozdziawionymi ustami, wypuszczając z ręki swoje patykowe i plastikowe karabiny (zabawa w wojnę). Po chwili ci żołnierze nas pogonili do domów, abyśmy nie stali i się nie gapili. Do dzisiaj nie wiem, po co oni wtedy się tam zjawili z tymi swoimi Kałachami w rękach.

Daniel Pietrzak


Następna kwestia- godzina milicyjna. Z tego, co pamiętam, dla młodzieży ta godzina była sporo wcześniejsza. Kiedyś tam o jakiejś jeszcze dozwolonej godzinie mama wysłała mnie po coś "na miasto". W pewnym momencie poczułem szarpnięcie za kołnierz i usłyszałem złowróżbne "Dokumenty!!". Wystraszony odwróciłem głowę, drżącymi rękami szukając po kieszeniach legitymacji szkolnej, a to był jakiś dowcipny starszy kolega, któremu udało się skutecznie przerazić mnie, dziewięciolatka. Najbardziej jednak "hardcore’owy" klimat tych miesięcy to dla mnie przyłapanie przez miejscowego szefa ZSMP (Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej). Faceta, który mnie świetnie znał (mała miejscowość), ale który postanowił podlizać się miejscowemu komisarzowi. Otóż ja, jak wspomniałem, wychowany w domu na drugowojennych opowieściach, na filmach o tej tematyce, postanowiłem (to był już 1982 rok) wyrysować na jednym z domów kotwicę Polski Walczącej.

To miał być mój prywatny, osobisty wkład w to, co podsłuchałem w Wolnej Europie, której słuchali ukradkiem starsi w domu (kolejne wspomnienie). Taka moja mała walka. W trakcie skrobania tejże kotwicy na ścianie jednego z domów (ech, w biały dzień, konspirator...) przyłapany zostałem przez rzeczonego człowieka, skrzyczany, wytargany potężnie za uszy i puszczony do domu. Niestety, na tym się nie skończyło i moja mama została na dniach wezwana do komisarza wojskowego. Musiała się tam tłumaczyć i deklarować, że nic takiego wywrotowego się nie powtórzy. Stan wojenny dla nas, dziewięciolatków, to była tak naprawdę wielka przygoda.

Daniel Pietrzak

Przesyłam namacalną rzecz z tamtych, słusznie minionych czasów, mianowicie plakat z orłem powstający z grobowca symbolizujący odrodzenie się Polski i uwolnienie się z pęt, z podległości na niepodległość, co się nam Polakom, tak szczęśliwie przydarzyło i stało - ale, jak pokazują ostatnie dni, o to szczęście, o niepodległość, o wolność trzeba dbać o nią, bo można ją, i to na własne życzenie, ot tak, po prostu, stracić, czego - tak jak i sobie jak i nikomu innemu nie życzę... W załączniku przesyłam skromny plakat oporu "Polonia Restituta" rozklejany na wrocławskich murach a powielany na jakimś ksero czy innej powielarce. Dziś ten skromny plakacik rysowany niemalże na kolanie, w nocy zaledwie chyba w dwie albo trzy godziny, prawdopodobnie znalazł swoje miejsce we wrocławskim oddziale IPN...

Waldemar Dąbrowski, współautor plakatu

Rano zbudził nas krzyk sąsiada "wojna, mamy wojnę". Włączyłam telewizor - mundurowi. Już wtedy pracowałam. Było mroźno. Idąc do kościoła widziałam opancerzony wóz. Pamiętam, że ksiądz przestrzegał nas, żebyśmy nie dali się zastraszyć. W domu włączyłam magnetofon, chyba trochę po to, żeby zagłuszyć niepewność.

Anka


Treść: Też była niedziela. Pobudka o 4:30 i to nie z powodu stanu wojennego - z niedawno poślubioną żoną jechaliśmy na narty w Beskidy. Spieszyliśmy się, trzeba było dotrzeć jeszcze do miejsca zbiórki, wyjazd był zaplanowany na 6:00 w sąsiednim mieście a komunikacja miejska fatalnie funkcjonowała. W nieświadomości co się w Polsce wydarzyło,z Polsportami w ręku dotarliśmy na miejsce zbiórki. Na ulicach jakby mniej ludzi niż zwykle i jakby ciszej. Pewnie dlatego, że to niedzielny poranek. Na miejscu zaledwie kilku znajomych już czeka, znacznie mniej niż powinno być i mówią coś o wojnie(?). Długo czekamy na autobus marki "Ogórek", przyjeżdża po czasie, ładujemy się do środka a wystraszony kierowca wątpi czy powinniśmy jechać ponieważ wojnę ogłoszono. Włączone radio - powtarzane przemówienie Jaruzelskiego ogłaszające stan wojenny. Zapada decyzja - jedziemy. Droga spokojna, pusta, żadnych wojsk, samolotów, czołgów. Śnieg, mróz i my szczęśliwi bo zakochani w sobie, poślubieni raptem kilka miesięcy wcześniej. Beztrosko cieszymy się pochmurnym dniem widząc ze zdziwieniem i niepokojem tylko czasami przemykających po stoku z długą bronią wojskowych. Dopiero po powrocie wieczorem do domu dopada nas atmosfera strachu. Rodzice zapłakani,wystraszeni witają nas szczęśliwi z naszego powrotu - przez cały dzień nie mieli pojęcia co z nami się dzieje, komórek nie było. Były łzy i dużo wypalonych papierosów - towaru deficytowego.

Jacek Babik

Cały czas czekamy na wspomnienia 13 grudnia 1981. Żeby je przysłać, wystarczy kliknąć TUTAJ




INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy