"Gruźliczanka" z saturatora, oranżada z syfonu

Gdy tylko robiło się ciepło, na ulicach miast w PRL pojawiały się saturatory z wodą sodową, do której można było zażyczyć sobie syropu owocowego. Wózek z napojami obsługiwany był przez pojedynczą osobę, pracownika przedsiębiorstwa będącego właścicielem "pojazdu" lub przez jego dzierżawcę, który pracował na własny rachunek. Rzadziej spotykane były saturatory w postaci automatów na monety. Saturator połączony był gumowym wężem z najbliższym hydrantem, z którego czerpał wodę. Woda prosto z miejskich wodociągów była wzbogacona o dwutlenek węgla znajdujący się w specjalnych butlach wewnątrz saturatora. Na blacie wózka stały szklanki wielorazowego użytku, płukane jedynie pobieżnie metodą natryskową i odkładane denkiem do góry, z powrotem na maszynę dla następnego klienta. Z tego powodu napoje z saturatora nazywano "gruźliczanką". W obawie przed kradzieżą czasami zabezpieczano szklanki łańcuchami lub linkami. Z czasem szklanki zastąpiono plastikowymi, jednorazowymi kubkami. Wody sodowej można też było napić się z syfonu. Paradowanie po ulicy ze szklanym syfonem stało się modne. Syfony były prawie w każdym domu. Nabijano je w specjalnych punktach, do których w upalne dni ustawiały sie długie kolejki. W latach 70. pojawiły się syfony metalowe, przywożone z Węgier i NRD, które nabijało się samodzielnie wymiennymi nabojami napełnionymi sprężonym dwutlenkiem węgla. Wystarczyło nalać do szklanki nieco soku, psiknąć wodą z syfonu i domowa oranżada była gotowa.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy