Bez butów, jedzenia i godności. W "marsz śmierci" wyruszyło tysiąc kobiet
26 stycznia 1945 r., w jedną z najmroźniejszych zim ubiegłego wieku, wygnano z filii obozu Gross Rosen Neusalz tysiąc młodych kobiet. Bez butów, ubrania i jedzenia. Po pokonaniu 500 kilometrów, "marsz śmierci" przeżyło tylko 200. Jedna z nich, Chana Arberman, ma dziś 97 lat i opowiedziała lokalnemu pasjonatowi historii Markowi Grzelce przerażającą historię okrucieństw, jakich dopuszczano się w obozie pracy przymusowej i podczas zimowej wędrówki w głodzie i strachu.
Niemieckie obozy niemal natychmiast kojarzą się większości z pasiakami i krematorium. Znamy przede wszystkim Obóz koncentracyjny Auschwitz-Birkenau, ale to niepełna wiedza. O ile w nich ponurym "celem" była przede wszystkim eksterminacja Żydów, a praca więźniów była jedynie "dodatkiem", o tyle obozy pracy przymusowej rozsiane na terenie całego kraju miały na celu wykorzystywanie więźniów do ciężkiej i ważnej strategicznie dla Niemców, pracy. Na zachodzie Polski, w województwie lubuskim, powstała filia dużego obozu pracy Gross Rosen. Znajdowała się przy fabryce nici Gruschwitza. Na początku obóz pracy zatrudniał Polki, które pracowały, otrzymując wypłatę i mając swobodę ruchu po zakończonej "dniówce". Od roku 1940 zaczęły do niej dołączać przywożone ze Śląska Żydówki, najczęściej bardzo młode dziewczyny w wieku 13-20 lat. W pobliżu fabryki zaczęły pojawiać się baraki i ogrodzenia. Nadzór nad nimi sprawowały SS-manki. Obóz Gross Rosen Neusalz w dzisiejszej Nowej Soli zaczął swoją zbrodniczą działalność na dobre.
Marek Grzelka, mieszkaniec Nowej Soli, ówczesny dziennikarz lokalnego tygodnika, zetknął się z tematem nowosolskiej filii obozu Gross Rosen podczas korekty tekstu napisanego przez dyrektora miejscowego Muzeum Miejskiego. Od roku 2014 ten temat jest do niego niemal "przyklejony". - Podchodzę do tego bardzo osobiście i emocjonalnie. Zarówno z powodu tego, że działo się to w miejscu, w którym żyję, ale też ciężko mi wyobrazić sobie, co musiały czuć dziewczyny - nastolatki, zabrane od swoich rodzin, wrzucone do pociągów i zmuszane do niewolniczej pracy w głodzie i zimnie. To były czyjeś córki, jeszcze dzieci - mówi Interii.
Dziewczyny pracowały przy maszynach w fabryce nici, ale także chodziły w pole zbierać len. Wychudzone, bo głodzone, brudne, mając na sobie jedynie to, w czym przyjechały. - Z powodu osłabienia zdarzały się wypadki przy pracy, choć dziewczyny bardzo się ich obawiały. Za wypadek przy maszynach można było być zesłanym do Auschwitz, a każda z nich wiedziała, że to wyrok śmierci. Jedną ze straszniejszych historii, do jakiej udało mi się dotrzeć wśród archiwalnych materiałów dotyczących tej filii jest ta, w której jedna z dziewczyn została żywcem oskalpowana przez maszynę - opowiada Grzelka. W styczniu 1945 r. wykończone kobiety usłyszały słowo "ewakuacja". Mogłoby się wydawać, że nadszedł kres ich koszmaru, ale żadna z Żydowskich kobiet nie ucieszyła się na te wieści.
- One były pewne, że trafią do obozu śmierci - wyjaśnia lokalny pasjonat historii. Pod koniec stycznia, w jedną z najcięższych zim ubiegłego stulecia, wysłano około 1000 więźniarek na “marsz śmierci". Miały iść, ale nie wiedziały dokąd i jak długo. Poszły tak, jak stały. Te, które nie miały butów, owijały stopy materiałem czy kocem. Przed nimi było ok. 500 kilometrów marszu w głąb Niemiec (najpierw celem był Flossenburg, później obóz Bergen-Belsen). Dostały trochę chleba i kostkę marmolady. Pilnowały ich uzbrojone strażniczki. Umierały po drodze: z głodu, wycieńczenia, wychłodzenia i od kul. Gdy zapadała noc, szukały schronienia w stodołach i oborach na wsiach po drodze.
- Pilnujący ich Niemcy się z tego śmiali: kobiety urządzały niemal bitwy przed wejściem do udostępnionego budynku. Chodziło o to, by znaleźć miejsce do spania z dala od wilgoci, ściany czy szpary w drzwiach. Żeby było ciepło - mówi Marek Grzelka. Pomimo tych chwilowych walk, podczas marszu dziewczyny wspierały się jak mogły. Gdy którejś z nich udało się otrzymać od wiejskiego gospodarza choć trochę pożywienia, dzieliły się ze sobą. Nie wiedziały, dokąd idą. Żyły z dnia na dzień, codziennie licząc na kres wędrówki. Na miejsce według różnych źródeł dotarło ich około 200. Jedna z nich, Chana Arberman (nazwisko panieńskie Kożuch), przetrwała to piekło i jest jedną z nielicznych, które żyją. Postanowiła opowiedzieć Markowi Grzelce swoją historię związaną z pobytem w obozie w Neusalz i o tym, jak udało jej się przetrwać marsz śmierci jako niespełna 18-latce.
- Jak przyjechaliśmy do Nowej Soli, to zabrali nam wszystko. 20 nas było w jednym pokoju, materac słomiany, koc. Zimno było - wspomina na udostępnionym nagraniu Chana Arberman. Urodzona w 1926 roku, trafiła do filii obozu mając 15 lat. Dziś mieszka w Norwegii. Marek Grzelka pojechał do niej w maju zeszłego roku, by zdążyć nagrać jej świadectwo przetrwania koszmaru życia w obozie i udziału w marszu. - Jedna ze strażniczek była tak okrutna, tak nas biła i wyzywała. Ona szła z nami w drogę śmierci. - wspomina 97-latka. Warunki życia w obozie były tragiczne. Ze wspomnień Chany wyłania się prawdziwy dramat Żydówek mieszkających i pracujących w Neusalz. - Jedna łazienka na tysiąc dziewcząt, dwie ubikacje. Jak miałyśmy trzymać się czysto? Trzeba było się meldować i pytać o pozwolenie, czy można iść do ubikacji. Jak zalęgły się wszy, to włosy nam golili - mówiła kobieta. Chana wspomina, że otrzymała kiedyś 20 batów “za karę".
- Położyłam się na krzesło, SS-manki biły po całym ciele. Do dziś mam ślady, takie to było bolesne - mówi. W desperacji i bezsilności, kobieta wkładała do wyprodukowanych w fabryce szpul nici wkładała kartki z prośbą o pomoc. - Ja pisałam że te nici zostały wyprodukowane przez niewolników - wspomina. Gdy została wraz ze współwięźniarkami wysłana w "drogę śmierci", jak nazywa zimową wędrówkę do Bergen Belsen, miała niespełna 18 lat. Wyszła na mróz wraz z 300 innymi kobietami jako pierwsza grupa. 144 dni wędrówki bez jedzenia wspomina z bólem i niedowierzaniem, że udało jej się to przetrwać. - Podczas drogi, przyjaciółka Pola chciała ukraść chleba z mijanego domostwa. Weszła tam i zapukała. Tam siedział jeden z SS-manów. Wziął nas za karki, postawił obok ściany i chciał nas zastrzelić. Karabin się zaciął - wspomina Chana.
Numer nadany w obozie, wypisany długopisem na niewielkiej karteczce do dziś jest przyczepiony do tablicy korkowej w domu Chany.
Wraz ze wzrostem zainteresowania tematyką obozu i marszu śmierci, rosła liczba zgromadzonych materiałów. Do Marka Grzelki, który przez ostatnie 10 lat stał się niejako "twarzą kultywowania pamięci o więźniarkach KL Gross Rosen", zaczęły się odzywać kolejne osoby, krewni pracownic obozu.
Ilość wywiadów, wymienionej korespondencji, zgromadzonych starych fotografii i wiedzy, zaczęła być ogromna. Ale nadal czegoś brakowało. Ciągle świadomość ludzi na temat istnienia tego miejsca i tego, co spotkało tysiąc młodych kobiet podczas wojny była za mała. Po spotkaniach z mieszkańcami, władzami miasta i powiatu i autorką książki "Dziewczyny z Gross Rosen" Agnieszką Dobkiewicz, pojawił się pomysł stworzenia miejsca pamięci.
W miejscu, w którym dawniej zakwaterowane były pracownice fabryki nici, dziś jest teren Zespołu Szkół Ponadgimnazjalnych "Nitki". - Tak wiele kobiet tu cierpiało, próbowało przeżyć za wszelką cenę. I nie było po tych wydarzeniach śladu, było boisko - mówi pasjonat i znawca tych wydarzeń.
- Ja tam byłam w latach 60. Szukałam, nic nie było, nawet deski. Stałam koło fabryki, ale nic tam nie było. Ja bym nigdy nie uwierzyła, że stanie tu pomnik - mówiła w rozmowie z Grzelką Chana. W styczniu 2023 r. na terenie szkoły przy ul. Wrocławskiej w Nowej Soli, Marek Grzelka odsłonił pomnik upamiętniający więźniarki KL Gross Rosen FAL Neusalz. Monument zbudowany został z rozebranych w trakcie rewitalizacji terenów pofabrycznych kostek brukowych. Dokładnie tych, po których, często boso, głodne i wycieńczone, chodziły młodziutkie Żydówki - więźniarki obozu.