"Widziano dużo kołysek niesionych przez wodę". Wielkie powodzie w Polsce
"Powódź tysiąclecia” - do tej pory nazywano tak wydarzenia z 1997 r. Jednak nie była to pierwsza powódź określana tym terminem. Nasi przodkowie niejednokrotnie musieli stawiać czoła żywiołowi. O "powodziach nadzwyczajnych" pisał już Jan Długosz. Katastrofy naturalne często doświadczały ziem polskich w najgorszych dla mieszkańców momentach.
Pierwsze znane wzmianki o powodzi na ziemiach polskich pochodzą z "Roczników" Jana Długosza. Kronikarz wpis z roku 988 zatytułował "Powodzie nadzwyczajne i susza". To pokazuje, że żywioł musiał w szczególny sposób dotknąć państwo Mieszka I skoro źródła, z których kronikarz czerpał wiedzę, uznały go za tak istotny, by przekazać potomności informacje o nim. Był to rok, gdy nasi przodkowie cierpieli głód, gdyż jak pisał Długosz:
"Zdarzyły się tego czasu liczne i długo trwające wód wylewy, po których nastąpiło lato skwarne i dla wielu płodów przyrodzonych urodzaje nie wszędy jednakie, w znacznej części chybiły. Nadto susza z wiosny zbyteczna przeszkodziła zasiewom jarzyn, a na domiar złego spadł śnieg obfity, po którym ciągłe znowu nastały deszcze, nie dopuszczające siewów ozimych".
Według Jana Długosza Bolesław Krzywousty w 1118 r. planował wyprawę przeciwko księciu pomorskiemu Świętopełkowi, który próbował prowadzić niezależną od polskiego władcy politykę:
"Ale stanęły na przeszkodzie ustawiczne deszcze i słoty, które począwszy się z wiosną przez całe lato nie ustawały. Te ciągłe ulewy i powodzie nie tylko w Polsce ale i w okolicznych krajach wielkie poczyniły szkody, zatopiwszy całą niemal Ziemię a ztąd przeszkodziwszy zasiewom i zbiorom. Najwięcej jednak ucierpiały okolice leżące nad większemi rzekami, które nadzwyczaj powzbierały i z brzegów powystępowały."
Powódź musiała być wówczas potężna, biorąc pod uwagę, że wiedział o niej żyjący 300 lat później historyk, który zapisał, że w tamtym czasie ludzie obawiali się, że oto nadchodzi powtórny potop.
Zobacz również: Powódź 2024 w Polsce. Najnowsze informacje
W Polsce między XI a XV wiekiem wystąpiło 166 powodzi — jak obliczyli naukowcy z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu na podstawie dostępnej dokumentacji historycznej. Z artykułu opublikowanego na łamach "Journal of Hydrology" w 2023 r. wynika, że najczęściej z żywiołem musieli walczyć mieszkańcy Wybrzeża Bałtyku i Pomorza (56 razy) i Śląska (55 razy). Ponieważ na przestrzeni wieków granice Rzeczpospolitej ulegały zmianom, naukowcy skupili się w swoje analizie na dwóch głównych rzekach: Wiśle i Odrze wraz z ich dorzeczami oraz na rzekach nadmorskich uchodzących do Morza Bałtyckiego.
Badacze ocenili, że w skali Rudolfa Brazdila, 77 powodzi miało zasięg powyżej średniej lub ponadregionalny, co oznacza uszkodzenia budynków, poważne szkody w rolnictwie, utratę zwierzą, a nawet śmierć ludzi.
Warto pamiętać, że im dalej od czasów współczesnych, tym mniej źródeł historycznych się zachowało. Biorąc również pod uwagę cenę materiałów piśmienniczych i analfabetyzm społeczeństwa może założyć, że powodzi było więcej, a na karty kronik i dokumentów trafiały te o najdotkliwszych skutkach.
Najbardziej szczegółowy opis wielkiej wody w "Rocznikach" Jana Długosza pochodzi z 1475 roku, a to dlatego, że kronikarz był naocznym świadkiem katastrofalnej dla Krakowa powodzi. "Roczniki, czyli kroniki sławnego Królestwa Polskiego" zawierają opis żywiołu, z którym mierzyli się mieszkańcy Małopolski. Według kronikarza deszcz zaczął padać 24 lipca i nie przestawał przez trzy dni i trzy noce, co doprowadziło do "nigdy przedtem niewidzianego wylewu Wisły w Krakowie". Woda zalała wówczas Stradom i Kazimierz. Nie tylko wdzierała się do kościołów, ale według relacji Długosza zalewała ołtarze. Powódź zniszczyła mosty, między innymi ten łączący Kazimierz z Krakowem. Dziejopisarz zanotował też następstwa powodzi:
W epoce nowożytniej sytuacja nie przedstawiała się o wiele lepiej, w źródłach z XVI — XVIII wieku znaleźć można wiele wzmianek o wielkiej wodzie. Żywioł na dużą skalę uderzył dwukrotnie w XVII wieku. W stuleciu wojen katastrofy naturalne miały wyjątkowo dotkliwe skutki. O powodzi z 1635 r. pisał kanclerz wielki litewski Albrycht Stanisław Radziwiłł. W jego “Pamiętniku o dziejach Polski", czytamy:
"13-go czerwca król [Władysław IV Waza] wyruszywszy z Warszawy, powierzył się w drodze Wiśle, która, wdzięczna tak wielkiemu gościowi, szeroko otwarła łono i w sposób nie widziany od wielu lat tak szeroko wylała, że Praga ukazywała tylko dachy domów i na cztery mile ku Radzyminowi wsie i płody ziemi były zatopione; wszędzie pozostawały ślady szkód, a bolesny dla gospodarki zalew posuwał się aż do morza".
Przeczytaj też: Gdy pomaganie nie przelicza się na "lajki". Te gwiazdy ruszyły na pomoc powodzianom
Wielka powódź nawiedziła Polskę, Czechy, Węgry i Niemcy w 1813 r. Lato tego roku było bardzo dżdżyste, a w ostatnich dniach sierpnia deszcze padał przez kilka dni pod rząd. Opis tej powodzi w swoich "Wspomnieniach" pozostawił historyk Ambroży Grabowski, który pisał:
"Gdy trudno dać wyobrażenie o szerokości wylewu, tedy wspomnę tylko, że cała ta rozległa przestrzeń od gór Krzemionek, cała szerokość pastwisk, nazwanych Błonie, aż do wzgórzów jak leżą Bronowice, własność kościoła Panny Maryi, zalane były. Wisła zaś z nadzwyczajnym pędem, czyli całą nawałnością wody płynęła tem położeniem, jak jest wieś Ludwinów, Zakrzówek i Kapelanka, a obszar ten, o którym mówię, zdawał się, że to jest morze, którego końca nie można było dostrzedz".
Niskie chaty znalazły się wówczas niemal w całości pod wodą. Jedynie dachy wystawały nad jej poziom, a ludzie chronili się na Wzgórzu Wawelskim:
1813 rok to okres zaborów, byli wówczas w Krakowie żołnierze austriaccy, którzy utknęli w zalanej kamienicy:
"W domu dość wysokim, murowanym na prawym czyli galicyjskim brzegu Wisły, który stoi naprzeciw Zwierzyńca, woda dochodziła do okien pierwszego piętra. Tam schronili się żołnierze austryaccy, piechota węgierska, i ciągle z okien dawali znaki, wzywające o ratunek, jako to strzelając z karabinów, podnosząc chustki na bagnetach na kształt chorągiewek itp., aż nareszcie Maciej Krotz, rodem Węgrzyn, tu w Krakowie osiadły, właściciel oberży w ulicy Św. Jana, zachęcił kilku ludzi nadwiślańców przyrzeczeniem nagrody. Ci, puściwszy się łodzią, brali po dwóch pajtaszów (tak lud nasz zwał piechotę węgierską), i przewozili na tę stronę do Krakowa, bo indziej pęd wody nie dozwalał, a zresztą całe Podgórze do Krzemionek było zalane, a ludzie wynieśli się na góry. Ludzie ci przybijali z łodziami aż pod samym pałacem biskupów krak., i prawie z łodzi do ulicy Franciszkańskiej wysiadali".
Autor ogromnie żałował też mostu między Krakowem a Podgórzem, który został zniszczony w trakcie tej powodzi. Żywioł był tak rozszalały, że jak donosi Ambroży Grabowski, Wisła płynąca przez Stradom porwała kamienicę mieszczącą się pod numerem pierwszym.
Ogrom zniszczeń wywarł na historyku duże wrażenie, zapisał on w swoich wspomnieniach:
"Kto takiego wypadku własnoocznym nie był świadkiem, ten sobie nie potrafi wyobrazić, jaki to był widok przerażający".
Przeczytaj też: Te tamy i zapory Dolnego Śląska zachwycały turystów. Dziś są nie do poznania
Nim nadeszła wielka woda w 1997 r. najbardziej katastrofalną w skutkach powodzią nazywaną czasem "powodzią tysiąclecia" była fala z 1934 r. Jak w wielu poprzednich wypadkach poprzedziły ją kilkudniowe intensywne deszcze. Padało bez przerwy od 13 do 17 lipca. 16 lipca padł rekord opadów w ciągu doby (nawet w 1997 r. nie został on pobity), na Hali Gąsienicowej spadło wówczas 255 mm w ciągu 24 godzin. Intensywne deszcze w górach, gdzie swoje źródła miało wiele rzek, doprowadziły do wylewów Dunajca, Raby, Skawy, Wisłoka i Wisłoki, Popradu a w efekcie także Wisły. W tym czasie zalane zostały między innymi Kraków, Zakopane, Nowy Sącz, Krościenko, Tarnów, Rzeszów i Jasło. Na Wiśle powstała gigantyczna fala powodziowa, która dotarła aż do Warszawy, jednak w tym mieście nie wyrządziła ona tak wielkich szkód, bo nim dotarła do stolicy wielokrotnie wylewała.
Wydarzenia związane z wielką wodą relacjonował między innymi "Ilustrowany Kuryer Codzienny" w numerze z 18 lipca 1934 r. relacjonowano powódź w Nowym Sączu:
"Wylew nastąpił tak szybko, że mieszkańcy tej okolicy nie zdołali opuścić domów. Przybywająca ustawicznie woda wdarła się do mieszkań, a mieszkańcy musieli ratować się ucieczką na dachy".
Współczesna technologia w służbie ratowania życia pozwala ocalić wile istnień. W 1934 r. ratownicy nie dysponowali helikopterami, jedynym sposobem pomocy uwięzionym ludziom były łodzie, a silny nurt fali powodziowej uniemożliwiał korzystanie z nich:
"Sytuacja jest wprost rozpaczliwa. Z dachów zatopionych domów zagrożeni ludzie wyciągają ręce prosząc o ratunek, którego nie można im było udzielić. [...] Siła naporu wody uniemożliwiała dostanie się do zalanych domów, przewracając każdą łódź"
Na skutek powodzi z 1934 r. śmierć poniosło 55 osób, z czego dużą część stanowiły dzieci:
"Ofiarą rozszalałego żywioły padały przedewszystkiem dzieci. W wielu domach bowiem znajdowały się same dzieci, których rodzice byli przy pracy. Z mostu nad Kamienicą widziano dużo kołysek niesionych przez wodę jak również i zwłoki ludzkie".
Podczas powodzi zniszczeniu uległo ponad 20 tys. budynków, kilkadziesiąt mostów i ponad 160 km dróg. Pod wodą znalazło się 1,2-1,3 tys. km kw. powierzchni, w dużej mierze pól uprawnych, co było prawdziwą tragedią, bo powódź nadeszła przed żniwami, gdy zborze już dojrzewało. Skutkiem powodzi były nie tylko zniszczenia, ale także głód, który zajrzał wówczas pod niejedną chłopską strzechę.
Zobacz również: Powódź 1934. Rekordowe opady w historii Polski
Największa i najtragiczniejsza do tej pory w skutkach powódź miała miejsce w 1997 r. Dotknęła wówczas Polskę, Czechy, Słowację, Niemcy i Austrię. Długotrwałe opady deszcze sprawiły, że wielka woda nadeszła wówczas w dwóch falach: 8 - 10 lipca i 18 - 20 lipca. Wylały między innymi: Bóbr, Bystrzyca, Kaczawa, Kwisa, Mała Panew, Nysa Kłodzka, Nysa Łużycka, Odra, Olza, Oława, Osobłoga, Prudnik, Skora, Szprotawa, Ślęza, Widawa i Złoty Potok, górna Wisła i Łaba. Pod wodą znalazły się Dolny Śląsk i Opolszczyzna, Wisła wylała także w Małopolsce. Zginęło wówczas 56 osób, a 7 tys. rodzin straciło dach nad głową. Uszkodzonych zostało 680 tys. mieszkań, 14,4 tys. km dróg, 45 mostów. Swoim zasięgiem objęła 6,65 tys. km kw.
Ryszard (66 lat) mieszkaniec Nysy ze względu na służbę nie mógł brać udziału w pomocy, bo w więzieniu, w którym pracował, ogłoszono stan podwyższonego zagrożenia i jako strażnik podczas powodzi pilnował osadzonych. Był wówczas spokojny o rodzinę, bo ich mieszkanie znajdowało się w bezpiecznej lokalizacji, martwił się jedynie czy będą mieć wodę i zapasy jedzenia. Z okien zakładu obserwował, jak Nysa Kłodzka wylewa:
"To zapamiętałem najbardziej jak woda rzeki płynęła po moście, po drodze".
Gdy woda opadła Ryszard udał się do zalanej części miasta:
"To była tragedia. Pamiętam zerwany asfalt, którego fragmenty leżały na budynkach. Wszystko było zniszczone. Wróciłem potem do domu i przeżyłem drugi szok. Szedłem przez nasze osiedle. Była piękna pogoda, ludzie siedzieli, piwko popijali, uderzyła mnie ta różnica. To było jak przejście z piekła do nieba. To było jak dwa światy. Oczywiście ludzie od nas także chodzili i pomagali powodzianom".
Pan Ryszard porównuje tamte doświadczenia do dzisiejszych:
"W chwili obecnej wszystko odbywa się łagodniej, w tym sensie, że ludzie są przygotowani. Wtedy to dla wszystkich było ogromne zaskoczenie".
Natalia z Opola w 1997 roku miała 13 lat, spędzała wówczas wakacje u dziadków w Nysie, w jej dziecięcej pamięci zapisały się pierwsze oznaki nadchodzącego zagrożenia:
"Kiedy w 1997 roku zaczęło się mówić o powodzi, byłam akurat na wakacjach u dziadziów w Nysie. Pamiętam, jak chodziliśmy z dziadziem na spacery sprawdzać, czy i jak przybiera woda w rzece. Coraz więcej mówiło się o wielkiej wodzie, na osiedlu pojawił się beczkowóz. Choć z racji położenia mieszkania moich dziadziów nic nam nie zagrażało, rodzice — póki drogi były przejezdne — postanowili nas odebrać i przywieść do Opola. Jak się okazało, dzień później Nysa była już pod wodą, a Opole dopiero czekało najgorsze.
Natalia i jej rodzice podczas powodzi w 1997 roku byli bezpieczni, ale powódź zagrażała jej rodzinie:
"W Opolu na pierwszej linii fali była moja druga babcia i wujkowie, trzeba było ich ewakuować łodziami, a wody wciąż przybierało. Co udało się przenieść na wyższe piętro domu, to przeniesiono, ale czasu na ucieczkę nie było za wiele. Jak teraz wiemy, nikt nie spodziewał się takiego ogromu tragedii i poziomu wody. Mam w pamięci jeszcze jedną wyraźną rzecz, mój tato miał motorówkę i przez te pierwsze najgorsze dni pływał po zalanych terenach, pomagając w ewakuacji ludzi czy dostarczaniu prowiantu. Mówiono później, że służby zostały całkowicie zaskoczone i nie były w ogóle gotowe do działań podczas powodzi. Doskonale pamiętam też zniszczone i pokryte błotem miasto, zresztą ślad, dokąd sięgała woda, widniał i widnieje na wielu budynkach do tej pory".
Zobacz również: To nie sceny z „Wielkiej wody” Netflixa. Tak naprawdę wyglądała powódź tysiąclecia we Wrocławiu