Rozebrano ją do naga, wykręcono ręce i powieszono na hakach. To był dopiero początek
Zegar niedługo miał wybić północ. Najpierw usłyszała na schodach twarde kroki licznych butów w wysokich oficerkach. Potem było kilka nerwowych naciśnięć dzwonka i ostry rozkaz: “Otworzyć — policja”. Gdy uchylała drzwi, poczuła ulgę, choć wiedziała, że wpuszcza do domu Gestapo...
Kto przy zdrowych zmysłach czuje ulgę, wiedząc, że oto niemiecka Tajna Policja przyszła zabrać go do więzienia, na przesłuchania i tortury? Ten, kto spędził długie dni oczekując na aresztowanie. Ten, kogo ostrzeżono, że przyjdą po niego, ale nie miał środków ani możliwości, by wydostać się z miasta. Ten, kto nie chciał uciekać, bo wiedział, że będzie to wyrok śmierci dla bliskich, którzy pozostaną na miejscu.
Na wsparcie w ucieczce mogli liczyć jedynie ważni działacze, a Wanda była szeregową łączniczką. Nie miała wyboru — musiała zostać. Droga, którą wybrała we wrześniu 1940 r., wiodła tylko w jednym kierunku — do więzienia Gestapo na Montelupich, a potem do Domu Śląskiego na Pomorskiej.
Zobacz również: Trudny quiz wiedzy o powstaniu warszawskim. Na pytanie 10 odpowiedź znają nieliczni
Wanda Zborowska urodziła się w Nowym Sączu 7 stycznia 1896 r. W Krakowie ukończyła szkołę powszechną, gimnazjum, Szkołę Malarską i Szkołę Dramatyczną. Od 1921 r. wiodła spokojne i dostatnie życie u boku Mieczysława Kurkiewicza, a w 1922 r. została matką Grzegorza Leona. Jej mąż był inżynierem, co w ówczesnych czasach dawało im miejsce wśród krakowskiej inteligencji. Wybuch II wojny światowej zniszczył bezpowrotnie świat, który znali. Mieczysław, jako porucznik pospolitego ruszenia, walczył przeciwko Sowietom i dostał się do niewoli.
Wanda, wraz z synem i córką męża z pierwszego małżeństwa, pozostała w Krakowie. To był dla niej trudny czas: problemy finansowe, opieka nad chorą pasierbicą i nastoletnim synem, utrata dachu nad głową. Niemcy wyrzucili ją z domu, bo mieszkała w dobrej dzielnicy, od teraz przeznaczonej dla rasy aryjskiej. Polakom pozostały obrzeża miasta.
W dzień po ślubie jej pasierbicy, we wrześniu 1940 r., w drzwiach Wandy Kurkiewicz stanęła dawno niewidziana znajoma. Pani Horoszkiewiczowa zapytała inżynierową wprost, czy chce należeć do organizacji podziemnej. Kilka krótkich wyjaśnień i już następnego dnia Wanda Kurkiewicz zgłosiła się po pierwsze rozkazy.
Tym sposobem Wanda Kurkiewiczowa została łączniczką konspiracyjnej organizacji Związku Obrony Rzeczpospolitej. Gdy wstępowała do ZOR jej męża nie było już na tym świecie. Został zamordowany na polecenie Józefa Stalina przez NKWD w Katyniu.
Zobacz również: Putin nie jest Stalinem, ale Bucza będzie następnym Katyniem
Do zadań Wandy należało rozprowadzanie prasy podziemnej, pośredniczenie w kontaktach między zakonspirowanymi agentami i współpraca z innymi łączniczkami. W mieszkaniu Kurkiewiczowej, przy ulicy Kotlarskiej 2, odbywały się tajne spotkania władz terenowych ZOR i zaprzysiężenia nowych łączniczek.
Rola łącznika była bardzo ryzykowna. Przez jej mieszkanie codziennie przewijali się obcy ludzie, których imion i nazwisk nie znała. Z jednej strony było to bezpieczne rozwiązanie: nie można wydać na torturach osób, o których się nic nie wie. Jednak z drugiej strony nie mogła mieć żadnej pewności, że któryś z nieznajomych nie jest podstawionym przez Niemców szpiclem. Natomiast tłum obcych ludzi znał zarówno jej imię, nazwisko, adres, jak i rolę, którą pełniła w organizacji. Każdy z nich mógł ją wydać.
Praca łączniczki wiązała się z ogromnym niebezpieczeństwem. Ryzykiem, które podczas II wojny światowej podejmowały przede wszystkim kobiety. To był ich sposób walki o wolną Polskę. Codziennie z narażeniem życia włączały radio (posiadanie radioodbiornika było karane śmiercią), spisywały wiadomości, drukowały i kolportowały prasę, przekazywały dokumenty, rozkazy, pieniądze i broń. To dzięki nim organizacje podziemne działały sprawnie.
Jan Karski w swoich wspomnieniach z okresu II wojny światowej napisał:
Łączniczki były niezbędne dla poprawnego funkcjonowania organizacji podziemnych. Każda z nich, jeśli nie wiedziała tego od początku, to po krótkim czasie uświadamiała sobie, że dla łączniczki istnieje tylko jedna droga - ta wiodąca do więzień Gestapo. A im mniejsze miasto, tym ta droga była krótsza, gdyż ryzyko wykrycia rosło. Grzegorz Jeżowski, historyk z Muzeum Krakowa - Ulica Pomorska zauważa:
W nocy z 30 kwietnia na 1 maja 1942 r. do drzwi Wandy Kurkiewicz zadzwoniła Tajna Policja. Kobieta została uprzedzona przez ZOR, że tak się stanie. Zdążyła więc pozbyć się wszystkich obciążających ją dowodów, ukryć kosztowności i obmyślić plan, który miał odwrócić od niej podejrzenia.
Położyła w widocznym miejscu zaproszenie na ślub w języku niemieckim i zdjęcia austriackiego majątku oraz oficera w mundurze. Przeszukujący mieszkanie gestapowcy zapytali, co to za człowiek, na co Wanda odpowiedziała, że jest to kuzyn jej ojca. Uznali ją za krewną niemieckiego oficera, choć w rzeczywistości był to nieżyjący już pułkownik austriackiej armii. Od tej pory naziści traktowali ją z nieco większym respektem.
Przeszukanie odbyło się w spokojnej atmosferze, żołnierze ukradli pieniądze leżące na stole i grzecznie zapytali, czy w domu jest ktoś jeszcze. Potem spokojnie wyprowadzili Wandę i jej syna z mieszkania i zabrali do więzienia na ulicy Montelupich. Kobieta od początku postanowiła udawać, że o niczym nie ma pojęcia. Aby to osiągnąć, przez cały czas musiała zachowywać stoicki spokój osoby, która jest przekonana, że zaraz zostanie wypuszczona, bo przecież jest niewinna.
Wanda stworzyła obraz Polki o niemieckich koligacjach, być może dlatego oszczędzono jej najokrutniejszych tortur. Jednym z powodów mogła być też jej biegła znajomość niemieckiego. Dzięki temu podczas przesłuchań Wandy nie byli potrzebni tłumacze.
Jak zauważa Grzegorz Jeżowski, podczas przesłuchań prowadzonych przez Niemców w roli tłumaczy często występowali Volksdeutsche (folksdojcze) z Górnego Śląska (świadkowe wspominają, że m.in. dlatego wielu myślało, że to powód dla którego siedzibę Gestapo nazywano "Domem Śląskim") mówiący zarówno po niemiecku, jak i po polsku. Przy czym nie byli to zawodowi tłumacze, wywodzili się z różnych warstw społecznych, a często ich znajomość języka polskiego pozostawiała wiele do życzenia. Zatem ich tłumaczenia mogły być bardzo ogólnikowe, czasem wręcz błędne i działać na niekorzyść przesłuchiwanego.
Wandzie udało się uniknąć kaźni, ale nie ominęły jej wielogodzinne śledztwa. Najgorsze było to, na które przyprowadzono jej syna. Ten wyrecytował przemowę, która miała skłonić ją do zeznań. Niemcy często wykorzystywali uwięzione na ulicy Montelupich rodziny więźniarek, aby złamać kobiety psychicznie.
Wandzie Kurkiewicz nie oszczędzono ciemnicy, czyli zamknięcia w zupełnej ciemności w zatęchłym pomieszczeniu bez okien, czasem nawet na wiele dni. Doświadczyła również "stójki" - tortury polegającej na kilkudniowym staniu bez ruchu.
Józefa Mikowa, współwięźniarka Wandy Kurkiewiczowej, stwierdziła podczas jednej z rozmów, że bicie jest dla niej mniej bolesne niż stanie kilka dni i nocy bez ruchu.
O ile Wandzie Kurkiewiczowej udało się uniknąć kaźni, o tyle jej bliska znajoma z celi, podobnie jak wiele innych więźniarek na Pomorskiej i Montelupich w Krakowie, na Pawiaku w Warszawie czy w "Palace" w Zakopanem — doświadczyła ich wszystkich.
Józefa Mikowa była generalnym kwatermistrzem Obszaru Południowego AK oraz łączniczką między działaczami Południa, a Komendą Główną Armii Krajowej. Miała dostęp do wielu ważnych informacji i ludzi. Nie dziwi więc, że Niemcy zrobiliby wszystko, aby wyciągnąć z niej tę wiedzę. Wywieziono ją z Krakowa na przesłuchanie do Zakopanego. Najpierw doszło do konfrontacji: postawiono przed nią dwójkę ludzi, którzy zeznali, że była łączniczką AK. Mikowa zaprzeczyła oskarżeniom.
Gestapowcy zaprowadzili ją do piwnicy, rozebrali do naga i przykuli do niewysokiego stołka. W tej pozycji w zimnej piwnicy w środku marca spędzała całe dnie i noce, bez jedzenia i możliwości rozprostowania nóg. Rozkuwano ją raz dziennie, żeby mogła załatwić potrzeby fizjologiczne.
Gdy ta tortura nie pomogła, wykręcano jej ręce i podwieszano na haku uniesionym do góry tak, że stopami ledwo dotykała podłoża. Była to straszliwa kaźń. Cały czas musiała stać na palcach, jeśli próbowała położyć na ziemi całą stopę, ręce w stawach barkowych nienaturalnie się wyginały, powodując potworny ból. Dla Józefy Mikowej tortura była jeszcze bardziej bolesna ze względu na jej wzrost i wagę (była postawną kobietą). Po zdjęciu z haka ofiarę bito, kopano, policzkowano. Oprawcy używali do tego celu m.in. nóg od stołu.
Jan Karski pisał też o innej przerażającej torturze, jaką zastosowali kaci na jednej z łączniczek: mieli rozebrać ją do naga i bić po narządach płciowych gumowymi pałkami. Gdy została zabrana z "przesłuchania" dolna połowa jej ciała miała być krwawą miazgą.
Podczas przesłuchań prowadzonych przez Gestapo stosowano także tortury polegające na duszeniu ofiar maskami gazowymi. Przesłuchiwanemu wkładano na głowę taką maskę, a potem odcinano dopływ powietrza.
Zastanawiając się nad formami tortur stosowanymi przez Niemców, pojawia się pytanie, czy nie stosowali oni gwałtów podczas przesłuchań. Źródła milczą w tej sprawie, świadkowie historii też pomijają ją w swoich relacjach. Jest to temat tak nieobecny, że aż podejrzany. Grzegorzowi Jeżowskiemu udało się dotrzeć tylko do jednych wspomnień, gdzie młoda dziewczyna mówi matce, że już więcej nigdy nie pójdzie pracować do Niemców, bo "zaczepiają ją jako kobietę".
Psycholodzy zajmujący się tematem podkreślają, że w Polsce przez pokolenia nie mówiło się o gwałcie, to był wstyd, a często winą za niego obarczano ofiarę. Nie dziwi więc, że kobiety, które były ofiarami przemocy seksualnej, temat ten wolały przemilczeć. Mogły bać się, że zostaną obarczone łatką "tej, która się z Niemcami prowadzała" i umniejszy to ich roli w walce z okupantem. Gwałt jest jednym z wojennych oręży. Skutecznie niszczy ducha, a przecież to właśnie do tego dążyli niemieccy kaci, chcieli łamać i wydobywać informacje. Co prawda nie ma źródeł, które potwierdzałyby, że więźniarki podczas śledztw Gestapo były gwałcone; nie oznacza to jednak, że przemocy seksualnej nie stosowano.
Józefa Mikowa, pomimo kaźni, którą przeszła, nie złamała się. Po miesiącu katuszy Niemcy postanowili odwieźć ją do Krakowa. Ta podróż także była rodzajem tortury. Posadzono ją na wysokim krześle w otwartym samochodzie z rękami związanymi z tyłu. Miała na sobie płaszcz, ale nie pozwolono jej go zapiąć. Był chłodny kwiecień, zimny pęd powietrza okrutnie smagał wymęczone torturami ciało. Kobieta dotarła chora do "Klasztoru" (tak nazywano Zakład Helclów, gdzie w lipcu 1941 r. przeniesiono kobiety z Montelupich i zorganizowano tam żeńskie więzienie).
Wanda Kurkiewicz wspomina, że Józefa nigdy nie winiła ludzi, którzy ją wydali. Zdawała sobie sprawę, że nie każdy jest w stanie wytrzymać ciągnące się w nieskończoność dni wypełnione bólem i jeszcze gorszymi od niego strachem oraz nerwowym wyczekiwaniem na kolejne kaźnie.
W tym czasie z gestapowskich więzień w Krakowie ruszały pierwsze transporty kobiet do obozów koncentracyjnych. Wywieziono wówczas wiele współtowarzyszek niedoli Wandy Kurkiewiczowej i Józefy Mikowej. Widmo obozu wisiało nad każdą osadzoną. Bojąc się tego, Wanda Kurkiewicz symulowała zapalenie wyrostka robaczkowego, dzięki czemu trafiła do szpitala. Józefa Mikowa także była leczona, ale ostatecznie zmarła w więzieniu Gestapo — jej otoczenie podejrzewało, że została przez Niemców zamordowana.
Wanda Kurkiewicz (a jej syn nieco wcześniej) zostali wreszcie wypuszczeni na wolność. Gestapowskie więzienie nie ostudziło ich zapału do pracy konspiracyjnej, szybko wrócili do podziemia. Oboje szczęśliwie przeżyli wojnę. Wanda Kurkiewiczowa zmarła 1 września 1979 r. i została pochowana na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie.
Inżynierowa swoje wspomnienia z pobytu na Montelupich i w "Klasztorze", wydane w 1972 r. kończy zdaniem:
Czy to zbrodnia, że mając okazję uniknąć obozu koncentracyjnego, nie poszła na śmierć wraz z towarzyszkami z celi? Czy powinna być aż tak surowa wobec siebie? Nie nam - ludziom, którzy nie przeżyli wojny, nie doświadczyli jej okrucieństw i nie poznali Wandy — to oceniać.
Zobacz również: Sławomir Koper: Pomniki nie są zdolne do miłości, zwłaszcza martwi bohaterowie