Zofia Kozińska: Przeżyliśmy, ale Sybir w nas został
Zofia Kozińska 10 lutego 1940 roku o trzeciej nad ranem została zabrana wraz z całą rodziną z domu, wsadzona do wagonu towarowego i wywieziona w głąb Związku Radzieckiego. Miała wtedy 11 lat. Udało się jej przetrwać, choć w tajdze na zawsze pozostały groby jej rodziców. Miała szczęście, bo trafiła do domu dziecka, choć pobyt tam niewiele ze szczęściem miał wspólnego.
Katarzyna Adamczak, Interia.pl: 10 lutego 1940 roku całą pani rodzinę Sowieci wywieźli na Syberię, była pani wtedy jedenastolatką. W trakcie pobytu w tajdze rodzice zmarli, a mimo to pani i bracia przeżyliście zsyłkę i wróciliście do kraju. Jak wam się to udało?
Zofia Kozińska: To było po podpisaniu układu Sikorski — Majski. Rodzice już nie żyli, a ja chodziłam na pole kołchozowe zbierać liście po kapuście. To było zakazane, ale alternatywą była śmierć głodowa. Wracając z tego pola, spotkałam dawnego ucznia mojej mamy — Franciszka Juraszka — rozpoznał mnie. Okazało się, że pracował w delegaturze Andersa w Syktywarze. Opowiedziałam mu o śmierci rodziców i że zostałam sama z braćmi. "Przyjdź do mnie do delegatury jutro" - powiedział. Następnego dnia poszłam, a on mnie wysłał do polskiego domu dziecka w Wilgorcie - życie mi tym uratował.
Zobacz również: Nie potrzebowali wież strażniczych i drutów kolczastych. Stamtąd nie było ucieczki
A co stało się z braćmi?
- Mojemu młodszemu bratu Franciszek Juraszek też znalazł miejsce w domu dziecka, w miejscowości położonej niedaleko Wilgortu. Jan przychodził do mnie potem czasem w odwiedziny. Starszy, Wojciech, był już za duży na dom dziecka. Pracował ciężko. Chciał dołączyć do Armii Andersa, jednak nie miał jeszcze 18 lat i go nie wzięli. Gdy naszą dwójkę przydzielono do domów dziecka, Wojciech uciekł z Syktywaru i dołączył do Armii Kościuszkowskiej. Przeszedł całą drogę od Lenino aż do Berlina — przeżył, ale spotkaliśmy się dopiero po wojnie.
Jak wspomina pani dom dziecka na Syberii?
- Dopóki był personel polski, nie było źle, ale [Władysław — przyp. red.] Anders wywędrował z całym wojskiem i znów zaczęła się gehenna Polaków. Kazali brać paszporty ruskie, ale krążyła plotka, że ci, co wezmą, nie wrócą do Polski. Ludzie byli w rozpaczy, nie chcieli tych paszportów. Jeśli ktoś nie wziął, to szedł do łagru, a jego dzieci zostawały i trafiały do domu dziecka. Najpierw były tam tylko sieroty, potem też te, których rodzice trafili do obozów pracy. Przekrój był duży, od cztero - pięciolatków, przez trochę starsze, a ja byłam jedną z najstarszych. Dlatego często pomagałam w kuchni.
- Wtedy już zaczęła działać UNRRA [United Nations Relief and Rehabilitation Administration — organ powołany w 1943 roku w celu niesienia pomocy wyzwalanym obszarom Europy i Azji po II wojnie światowej — przyp. red.]. Pamiętam z tej kuchni zupę z UNRRy, to była zupa z kaszy kukurydzianej. Co prawda więcej tam było wody niż kaszy, ale myśmy byli tak głodni, że nawet to zapełniało żołądek. Do tego było 400 gramów chleba na dzień.
- Tam już było lepiej niż w barakach, bo można się było chociaż przespać, ale warunki też były ciężkie. Dom dziecka mieścił się w wynajmowanej chacie z małymi okienkami, żeby nie wpuszczały za dużo mrozu. Był tam też piec, ale o drewno musieliśmy się sami zatroszczyć. Do dziś pamiętam to przejmujące zimno. Jak się ubieraliśmy jesienią, to rozbieraliśmy się dopiero na wiosnę.
- Wszy to tak było, że można było wyciągać je garściami. Owszem, iskaliśmy, ale to niewiele dawało. Tego to dziś już pewnie nikt nie wie, ale jak wesz była najedzona, to jak się ją zabijało, strzelało i pryskało. Kiedy przyszła wiosna rozbieraliśmy się, otwieraliśmy drzwiczki pieca i paliliśmy te wszy. Najwięcej ich było w szwach ubrań. Chłopcy czasem tak robili, że ściągali koszule, kładli na kowadle i siekierą je wybijali.
- Wtedy zaraziłam się świerzbem, ale z tej UNRRy przysłali maść na świerzb, taką czarną śmierdzącą maź, ale skuteczną. Wyleczyła nas. Miałam wtedy piękne, grube włosy, żeby się od wszy ratować, to polewałam je naftą, ale taką nieoczyszczoną, śmierdzącą. Pomagały też grzebienie na wszy.
- Nie było mydła, więc brało się popiół, zalewało gorącą wodą, czekało, aż popiół osiądzie i ten ług służył nam do prania.
Dlaczego polskich opiekunów zastąpili Rosjanie?
- Jak Anders wywędrował, to cały personel zesłano do łagrów, bo nie chcieli wziąć paszportów. W ich miejsce przysłano ruskich, między innymi taką "ryżą małpę" - tak ją nazywaliśmy, bo była ruda.
Dużo się wtedy zmieniło w domu dziecka?
- Pamiętam taki obrazek z domu w Wilgorcie już za sowietów. Zawsze rano te 400 gramów chleba dzieliło się na trzy części: na śniadanie, obiad i kolację. Żeby porcje były równe, co do okruszka, ważyło się je na wadze, a potem rozdzielało na tace. Jako że byłam jedną z najstarszych, to ja z tą tacą chodziłam i rozdawałam chleb małym dzieciom. Najmłodsze były w wieku czterech, może pięciu lat. Na Sybirze się już dzieci nie rodziły, a te, które przyjechały przy piersi matek — wszystkie umarły.
- "Ryża małpa" była straszną komunistką. Pierwsze co, to zaczęła uświadamiać dzieci, że to nie Bóg zsyła chleb, ale to Stalin wszystko daje. Za czasów polskich opiekunów każdy posiłek zaczynał się od modlitwy, więc ona te dzieci przekonywała, że nie trzeba się modlić, bo chleb nie jest od Boga. Mówiła, przekonywała i na cześć Stalina kazała coś tam śpiewać. Stałam za drzwiami z tacą i wszystko słyszałam. Okropnie prymitywna była ta pogadanka. Zadowolona, że dzieci zrozumiały, pozwoliła wnieść chleb. Ja wchodzę z tacą, a wszystkie dzieci, jak jeden mąż, wstają i: "W imię Ojca i Syna". Trzeba ją było widzieć, wściekła się. Zabrała małym dzieciom ten chleb i rozdzieliła pomiędzy starszych, ale żadne z nas, choć było głodne, tego chleba nie zjadło. Potem w tajemnicy oddaliśmy go maluchom.
- Niektóre dzieci miały medaliki na szyjach, a ona je tym dzieciom zdzierała i wyrzucała. To była największa tragedia dla tych dzieci. Medaliki były nie tylko znakiem wiary, ale często jedyną pamiątką po rodzicach.
- Myśmy starsze też opór stawiały, na złość jej robiły. Gdy przychodziła do nas do sypialni, klękałyśmy na pryczach i ręce do modlitwy składały. Ona się wściekała, łapała nas za nogi i ciągnęła po deskach. Tam żadnego siennika, materaca czy prześcieradła nie było. Upadałyśmy na te deski, a ona wychodziła rozwścieczona. Myśmy tam cały czas strachem były podszyte, ale że zdecydowałyśmy się na taką rzecz, to ja do dziś nie wiem, skąd nam to przyszło do głowy, przecież dużo ryzykowałyśmy.
- Ryzykiem była też wizyta w ubikacji. To była wielka dziura w ziemi, z jednej strony deska, z drugiej deska, tam trzeba było wejść i załatwić potrzebę. Wśród nas były też dzieci polskich żydów. Jeden z nich — Icek się nazywał, fajny był — wpadł do tego dołu, wyciągnęli go, ale nie przeżył, utopił się.
Znała pani język rosyjski?
- Nie, ale szybko się dostosowałam. Moja rodzina była z Podola, znaliśmy ukraiński. Na Sybierii wszędzie był tylko ruski, to się szybko nauczyłam. Zresztą był taki czas, że tylko po rusku mówiłam, a potem w Zagorsku chodziłam też do ruskiej szkoły, ale dziś nie pamiętam nic z tego języka. Wszystko mi wyparowało, choć dobrze pamiętam wiele rzeczy, zwłaszcza okropieństw, to języka nie pamiętam.
Zobacz również: Związek Sowiecki napada na Polskę
Jak trafiła pani do Zagorska?
- Z tego domu w Wilgorcie wybrali 20 dzieci, między innymi mnie, do domu dziecka polskiego w Zagorsku pod Moskwą. Chcę to podkreślić, co to był za dom — mnie uratował życie — to był dom pokazowy. Zwieźli nas z różnych domów dziecka — było nas ponad 100 dzieci. To już było inne życie, tam były łóżka, prześcieradła, materace, już były śniadania, obiady. Wszystko po to, żeby jak delegacje zagraniczne przyjeżdżały do Moskwy to przywozić je do Zagorska i pokazywać, jak dobrze dzieci polskie żyją w Związku Radzieckim.
- Nim nas pokazali, to musieli nas: odwszyć — spalili wszystkie nasze ubrania; odwrzodzić — bo przecież jak nas te wszy gryzły, to wszystko ropiało, robiły się czyraki; umyć, odkarmić i dopiero zaczęli nas pokazywać. Ja sobie zdawałam sprawę, że to (przepraszam za słowo) cholerna bolszewicko-komunistyczna propaganda. Jak można było coś takiego zrobić? Przecież te dzieci na Syberii tam głodowały i umierały, a oni tu pokazywali ładne, czyste i trochę odkarmione.
- Przyjeżdżały delegacje z Polski, bywała Wanda Wasilewska, delegaci z Ameryki i innych krajów, ale każde dziecko było dobrze pilnowane, by przypadkiem czegoś nie powiedziało. Chciałam szepnąć im, że to wszystko kłamstwo — ale nie miałam sposobności. Byłam starsza, więc byłam świadoma tej obrzydliwej propagandy, bo młodsze dzieci nie zdawały sobie sprawy — one były szczęśliwe — dostały chleb, ubranie, łóżko. To był porządny, murowany dom, zupełnie inny od tej drewnianej chaty z małymi oknami. Nawet dziś ludzie sobie nie zdają sprawy, że to był dom na pokaz. Jak przyjeżdżała delegacja, to dywany się rozścielały, ale ja tam też nigdy syta nie byłam, choć było już lepiej niż w Wilgorcie.
Pani trafiła do Zagorska, a co stało się z bratem Janem?
- Wtedy nam się urwał kontakt, on się gdzieś zgubił. Jak przyjechała Wanda Wasilewska, to ja ją poprosiłam, żeby go odnalazła i rzeczywiście tak zrobiła. On też straszne rzeczy przeżył. Dali go do szkoły rzemieślniczej, tam na Syberii, miał się uczyć jak budować domy bez gwoździ. Na północy nie używano gwoździ, bo przy tak niskich temperaturach wystrzeliwały, więc wszystkie budynki były bez gwoździ. Brat zebrał grupkę polskich chłopców i uciekli z domu dziecka. Musieli się ukrywać, bo ruscy ich ścigali i szukali. Ach, to była straszna opowieść, ale ostatecznie trafił do innego domu dziecka, tam go znalazła Wanda Wasilewska i przywiozła do Zagorska dosłownie w ostatniej chwili przed powrotem do Polski.
Pamięta pani powrót do Polski?
- Z Zagorska przewieźli nas do Gostynina. Przywozili tam wszystkie dzieci z tych ruskich domów dziecka. Stamtąd też pamiętam taki obrazek. Myśmy przyjechali ubrani w te unrowskie ubrania, dzieci z innych domów to nas prawie ukamienować za to chciały.
- Potem wybrali same sieroty, między innymi mnie i zawieźli do Warszawy. Przywitał nas polski personel i zaprowadził do stołu, a tam wędliny, masło, chleb. Wszystkie dzieci zasiadły i nic. Personel nie rozumie, dlaczego nie jemy. My zawsze mieliśmy wydzielane jedzenie, więc czekaliśmy. Dopiero ktoś powiedział "jedzcie dzieci, to wszystko dla was". Te maluchy myślały, że to tylko jednorazowo, więc najadły się i zaczęły chować jedzenie za pazuchy. Pracownicy ciągle donosili to jedzenie, a ono ciągle znikało. Wiadomo, że wszystkiego nie zjedli, bo ile można — resztę pochowali pod materace, gdzie to się potem psuło. Mało tego, tam była taka komórka z warzywami, dzieci chodziły, kradły ziemniaki, kapustę i wszystko pod materacem lądowało, potem gniło i śmierdziało. Nikt nie rozumiał, dlaczego one to robią, przecież oficjalnie komunistyczne władze głosiły, że dzieci w ZSRR miały dobre warunki. Personel zupełnie nie zdawał sobie sprawy, jak wielka trauma tkwi w tych dzieciach.
- Pamiętam też taką zabawną sytuację. Komunistyczne władze w Polsce doszły do wniosku, że skoro przyjechały dzieci ze Związku Radzieckiego, to trzeba z nimi zrobić wywiad. Oni zupełnie nie znali naszej historii, nie wiedzieli o wywózce i tym wszystkim, co tam się działo. Przyjechali dziennikarze i zaczęli pytać, a dzieci, jak to dzieci zaczęły szczerze opowiadać o warunkach, jakie tam panowały. Jak usłyszeli prawdę, to się szybko zwinęli i wywiadu nigdy nie było.
- Ja to wszystko przeżyłam, we mnie to jest, ale dla ludzi dziś to jest niewyobrażalne, jaka to była gehenna. Zawsze wiedziałam, że byłam zwichnięta, inna niż wszyscy. Wszyscy byliśmy psychicznie zmaltretowani. Przeżyliśmy, ale Sybir w nas został.
Zofia Kozińska opowiedziała Interii o zesłaniu i swoich losach na Syberii nim trafiła do domu dziecka w artykule: "Ocalała z Sybiru: Żeby zjeść do syta i umrzeć".