9 marca 1989 r. Katastrofa kolejowa w Białymstoku

Niebezpieczeństwo było niewyobrażalne – chmura śmiercionośnego chloru mogła zagrozić całemu miastu i zabić tysiące osób. "Apokalipsy nie było" - napisał wówczas "Kurier Podlaski".

Wczesnym rankiem 9 marca 1989 roku do Białegostoku dotarł kierujący się do Niemieckiej Republiki Demokratycznej pociąg ze Związku Radzieckiego. W składzie 32 wagonów lokomotywa ciągnęła także 15 50-tonowych cystern z ciekłym chlorem, który jest silnie trującym związkiem chemicznym. Po minięciu stacji Dworzec Fabryczny, pociąg zmierzał w stronę stacji Białystok Główny. Nie dotarł tam.

5 minut po godzinie 3. nad ranem na torze kolejowym graniczącym z osiedlem Sienkiewicza w centrum Białegostoku wykoleiły się 4 cysterny z ciekłym chlorem. Hałas był tak ogromy, że obudził mieszkańców ulicy Poleskiej.

Reklama

Przybyłe na miejsce dwie jednostki straży pożarnej nie były w stanie poradzić sobie z katastrofą - nie dysponowały bowiem odpowiednim sprzętem specjalistycznym. Kwadrans przed 4. poproszono o pomoc wykwalifikowaną jednostkę Centralnej Stacji Ratownictwa Chemicznego przy rafinerii w Płocku. By wiadomość o katastrofie nie rozprzestrzeniła się wśród mieszkańców, miejsce zdarzenia otoczono kordonem.

Sytuacja stawała się dramatyczna zwłaszcza, że dowodzony przez ppłk poż. Krzysztofa Wojteckiego sztab kierujący akcją otrzymał doniesienie o wycieku chloru z jednej z cystern. Na szczęście nie była to prawda.

Około 5. rano prezydent Białegostoku wraz ze służbami ratunkowymi rozpoczęli obrady specjalnego sztabu kryzysowego. Obawiano się najgorszego.

Gdy na miejsce katastrofy przybyli specjaliści z Płocka, uśmiechnęli się na widok strażaków w maskach gazowych. Jak wyjaśnili uczestnikom akcji, gdyby doszło do wycieku ciekłego chloru, maski gazowe byłyby i tak bezużyteczne - trucizna zabiłaby strażaków.

Informacji o wypadku w centrum miasta nie dało się utrzymać w tajemnicy. Białostoczanie wpadli w panikę. Na rogatkach miasta tworzyły się korki, bo część osób postanowiła uciec z miasta. Mieszkańcy bloków zaczęli się gromadzić na wyższych piętrach budynków, bo uważano, że ciekły chlor zabija unosząc się od gruntu w górę.

Wreszcie, około godziny 11. władze - po 9 godzinach od zdarzenia! - podały oficjalne komunikat w sprawie wypadku. Trzy godziny później podniesiono jedną z cystern, używając do tego specjalnego dźwigu. To był moment największego ryzyka - obawiano się rozszczelnienia wagonu i wycieku chloru.

Z drugą cysterną poszło o wiele trudniej, bo udało się ją podnieść dopiero za czwartym razem (około godziny 21.). Kolejne dwie nie sprawiały ratownikom już takich kłopotów.

Po akcji ratowniczej 4 zbiorniki z chlorem i jeden wagon kryty odholowano na Dworzec Fabryczny. Dzień później wysłano je do oddalonej o 20 km od Białegostoku Żedni.

Wyciek chloru mógł mieć katastrofalne konsekwencje. Pas trujących oparów mógł mieć nawet 50 km długości na 3 km szerokości - to było śmiertelne zagrożenie nie tylko dla Białegostoku.

Prokuratura, po trwającym dwa tygodnie śledztwie, ustaliła przyczynę katastrofy. Było nią pęknięcie torów, spowodowane nieprawidłową konserwacją. Oskarżono również pracowników PKP o niedopełnienie obowiązków i narażenie mieszkańców Białegostoku na śmiertelne niebezpieczeństwo.

Tamto wydarzenie upamiętnia postawiony przy ulicy Poleskiej marmurowy krzyż, przy którym corocznie odbywają się uroczystości z udziałem władz Białegostoku.

AW

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy