Podczas powstania warszawskiego trafienie do szpitala polowego zwykle oznaczało śmierć. Brakowało leków, środków opatrunkowych, personelu. Ponadto Niemcy w żaden sposób nie respektowali znaków Czerwonego Krzyża.
W Warszawie funkcjonowało 25 przedwojennych szpitali. Już po wybuchu powstania powstało 122 szpitali polowych i ponad 200 punktów ratowniczo-sanitarnych. Jak wyglądała szpitalna codzienność w improwizowanych punktach medycznych we wspomnieniach żołnierzy i medyków?
W pierwszych dniach powstania lekarze i sanitariuszki dysponowali jeszcze zapasami zgromadzonymi w cywilnych szpitalach. Ranni mieli do dyspozycji łóżka, regularnie wymienianą pościel i odpowiedni zapas leków. Z każdym dniem było jednak gorzej. Nikt w dowództwie Armii Krajowej nie planował, że powstanie będzie trwało tak długo. Pod koniec pierwszego tygodnia powstania Niemcy i ich sojusznicy zdobyli pierwsze szpitale.
Dr med. Władysław Barcikowski wspominał:
"Położony naprzeciw Szpital Łazarza zaczął się palić... Języki ognia sięgały coraz wyżej. Usłyszeliśmy przeraźliwe krzyki palących się ludzi. Odgłosy strzałów. Zrozumieliśmy. Szpital został zdobyty przez Niemców. Mogliśmy się tylko domyślać, co tam się działo... Wszyscy w skupieniu wsłuchiwali się w potworne odgłosy z sąsiedztwa. Wielu z nas myślało to samo: czeka nas nieuchronnie podobny los. Zebraliśmy się na naradę. Postanowiliśmy wytrwać na posterunku z dwunastu rannymi i chorymi dziećmi".
Szpital św. Łazarza został zdobyty 5 sierpnia o godzinie 16.00. Chorych i personel medyczny ustawiono pod murem i rozstrzelano. Zginęło ogółem 335 osób. Wanda Łokietek-Białołęcka wspominała:
"5 sierpnia Niemcy wtargnęli na teren szpitala i nakazali wszystkim opuścić jego teren. Było nas 15 razem ze starszą sanitariuszką. Dziewczęta w wieku 15-18 lat. Muszę przyznać, że dziewczęta przyjęły postawę bardzo dzielną, taką jaką powinna przyjąć harcerka. Niemcy zaczęli rozstrzeliwać najpierw lekarzy, strzelając najczęściej w tył głowy. I tak po kolei doszli do nas. Kazali wystąpić kilka kroków naprzód. Wystąpiłam razem ze wszystkimi śpiewając ‘Jeszcze Polska nie zginęła’. Na odgłos strzałów upadłam, a obok mnie, z rozstrzelanymi głowami, dziewczęta.
Na samym końcu, z ostatniego pawilonu wyprowadzili siostry zakonne, było ich dziesięć. Wyszły odmawiając ‘Pod twoją obronę’. Niemcy strzelali do nich pojedynczo. Do ostatka słychać było modlitwę. Następnie Niemcy spalili szpital dobijając chorych na łóżkach. Pragnę bardzo, aby harcerki i harcerze znali bohaterską śmierć swoich koleżanek i pamiętali o ich mogiłach, które są na Cmentarzu Powązkowskim obok pomnika powstańców".
Podobne rzezie Niemcy urządzali w innych szpitalach. Dr Władysław Barcikowski wspominał zdobycie przez Rosjan Szpitala Karola i Marii:
"O godzinie czwartej po południu zobaczyliśmy pierwszych własowców - "Kałmuków SS". W mundurach niemieckich szli do ataku na polskie placówki. Ich widok nie zapowiadał niczego dobrego. Mali, krępi, skośnoocy, z wystającymi kośćmi policzkowymi, podobni w ruchach do małp, pijani, o dzikim wejrzeniu, okręceni parokrotnie taśmami amunicji.
Wśród nich, z obojętnymi minami bandytów z zimna krwią mordujących ludzi, kroczyli Niemcy. Polecono nam wychodzić z pawilonu. Kiedy chcieliśmy zabrać leżące na wyciągu dziecko, Niemcy z wrzaskiem wypchnęli nas siłą. Jeszcze dotąd słyszę te okropny zrozpaczonego, bezbronnego, paroletniego chłopca. Ranni zostali sami. Zostali potem rozstrzelani w łóżkach. Początkowo ustawiono nas pod murem szpitala naprzeciw Niemców z automatami gotowymi do strzału... Niektóre niewiast zaczęły się modlić. Jeden z najdzielniejszych lekarzy AK dr Kmicikiewicz przemówił uspokajająco: Ludzie! Zginiemy i tak wszyscy. Umierajmy dzielnie i spokojnie jak na Polaków przystało".
Jedna z pielęgniarek Szpitala Maltańskiego pisała dziennik, w którym opisała zdobycie szpitala przez Niemców.
"8.VIII - nieprzyjaciel coraz bliżej - my zostajemy na posterunku.
9.VIII - dziś wtargnęli do nas Niemcy. Krzyczą ‘banditen’.
12.VIII - szpital nasz to mała wysepka w powodzi pożarów. Trwamy w ogłuszającym huku wystrzałów. Jęki chorych są dopełnieniem tego piekła. Dusi nas ta atmosfera, to pomiatanie, szyderstwa, drwiny żołdaków niemieckich i ukraińskich. ‘Wasze powstanie kaput’ mówią z szyderczym uśmiechami. Spychają nas w nędzę niebywałego poniżenia i pohańbienia. Nieznośny ciężar gniecie nas do ziemi, z oczu wyciska łzy bezradności. Kto raz odetchnął wolnością powstańczej Warszawy ten nie jest w stanie być znowu niewolnikiem.
14. VIII - Niemcy każą nam się natychmiast wynosić. Rannych mamy zabrać ze sobą. ‘Alles raus!’ wrzeszczą ze wszystkich stron. Na czele pochodu dr Mirska z rozwianymi siwymi włosami. Szliśmy wśród spalonych domów, przez rozwalone barykady. Drwili z nas Niemcy i Ukraińcy, rewidowali wszystkich i rabowali cenne rzeczy.
Jeszcze parę kroków przechodzimy przez barykady. Jakieś ręce odbierają nam ciężary, ktoś nas wita, podaje wodę, ktoś śpiewa ‘Hej chłopcy bagnet na broń’".
Im dłużej trwało powstanie, tym bardziej zaczynało brakować środków opatrunkowych, leków i miejsca. Pierwsze zrzuty miały miejsce dopiero 8 sierpnia, kiedy nad Kampinos wystartowały cztery polskie załogi. Pierwsza wyprawa z udziałem Brytyjczyków miała miejsce w nocy z 12 na 13 sierpnia. Wystartowało pięć polskich i sześć brytyjskich samolotów. Wszystkie samoloty zostały uszkodzone ogniem przeciwlotniczym, a ilość dostarczonych materiałów była bardzo mała.
Sytuacja w szpitalach polowych była tragiczna. Ranny dr Cyprian Sadkowski ps. "Skiba", trafił do szpitala polowego pod "Krzywą Latarnią" na Starówce. Wspominał pierwsze dni w szpitalu:
"Położyć się jako chory, a to równoznaczne w naszych warunkach ze śmiercią. Zastrzyków nie robi się, bo nie ma czym wygotować strzykawek. Zgorzel gazowa wykańcza prawie każdego rannego".
W szpitalach polowych śmierdziało od gnijących ran, ekskrementów i spalenizny. Do rannych dobierały się szczury i muchy. Sanitariuszka z batalionu "Zośka, Anna Jakubowska ps. "Paulinka", wspominała:
"W dwa dni później zostałam ranna i nie mogłam już wrócić na linię. Spotkałam ‘Joannę’ dopiero w ostatnich dniach sierpnia, kiedy ranną przyprowadzono do naszego szpitala przy ul. Miodowej 23, kierowanego przez dr. Zygmunta Kujawskiego ‘Broma’. Była ranna w głowę. Jej stan wymagał operacji. W urządzonej w piwnicy prowizorycznej sali opatrunkowej nie było światła, trzymając więc świecę asystowałam ‘Bromowi’ przy zabiegu. Nie było już środków znieczulających, a ranę należało zeszyć.
Wspaniały doktor, doskonale zdający sobie sprawę z bólu, jaki zadaje rannej, starał się mówić o nadziei na rychłe przewiezienie do prawdziwego szpitala, o optymistycznych perspektywach. ‘Joanna’ z bólu zagryzała wargi i żeby nie jęczeć, powtarzała: ‘Szyj, ja wytrzymam!’.
Patrzyłam na jej zmienioną twarzyczkę i świeca, która miała oświetlać pole operacyjne, drżała mi w ręku, płomień migotał. Nie umiałam tego znieść, nawet w tej drobnej czynności nie okazałam się pomocna tym dwojgu wspaniałych ludzi w momencie ich najwyższej próby. Spokój, opanowanie, wytrzymałość... Jak oni to osiągają? - myślałam o desperackim wysiłku, by zachować odwagę i godność.
Wiem, że koledzy próbowali wyprowadzić ‘Joannę’ z piekła Starego Miasta i skierować ją do jednego ze szpitali w Śródmieściu, gdzie były znacznie lepsze warunki. Niestety, to się nie udało. Zginęła, jak wielu rannych, w szpitalu zbombardowanym przez Niemców przed ostatecznym zajęciem Starówki".
Z kolei dziennikarz powstańczego radia relacjonował wygląd szpitala polowego przy ulicy Wspólnej 27:
"Otacza mnie półmrok, gdy wchodzę na szpitalne korytarze. Wkrótce rozróżniam pielęgniarki. Te "sale" to kilka gęsto zastawionych łóżkami piwnic. Lekarze w nadzwyczaj prymitywnych warunkach dokonują bardzo udanych operacji.
Rannych spośród ludności cywilnej traktuje się na równi z żołnierzami. Dalszych informacji udzielają nam sale szpitalne. Nastrój pogodny i pełen otuchy robi najsilniejsze wrażenie. Stwierdzam to z niemałą satysfakcją, że nasze piwniczne podziemne pokoje z rannymi stanowią wprost oazy w porównaniu z nastrojem innych miejsc piwnicznych".
Dziewięcioletnia wówczas Teresa Herbst, wspominała krótki pobyt w szpitalu po ranieniu:
"W szpitalu było małżeństwo lekarzy, doktorstwo Jojte, którzy dokonywali nieprawdopodobnych rzeczy ratując poranionych powstańców i cywilów. Pamiętam, że umieszczono mnie w nogach łóżka, na którym dr Jojte operował młodą dziewczynę z AK. Krzyki operowanej, widok ran i krwi spowodował, że trzęsłam się ze strachu tracąc chwilami świadomość. Po kilku dniach łączniczki AK przeprowadziły nas do ‘Społem’ na ulicę Grażyny 13, gdzie spotkaliśmy się z ojcem".
Siedemnastoletnia sanitariuszka Krystyna Kondracka-Zawadzka ps. "Krysia" pracowała w punkcie sanitarnym, który mieścił się w piwnicy przy ul. Długiej 23:
"W punkcie sanitarnym operacje i zabiegi odbywały się 24 godziny na dobę - wspomina. - Wszystko robiliśmy bez środków znieczulających, na żywca, więc pacjenci strasznie krzyczeli. Widziałam jak ludzie umierali, cierpieli z powodu urwanej ręki, nie mogli złapać tchu, ranni w płuca.
W pewnym momencie usłyszałam niemieckie głosy. Pierwsze, o co zapytali, to czy leżą tu jacyś Niemcy. A w naszym szpitalu leżało pięciu jeńców niemieckich, którym w miarę naszych możliwości i zaopatrzenia sanitarnego także udzielaliśmy pomocy. Ci Niemcy odpowiedzieli, żeby nie strzelać i że bardzo dobrze się nimi opiekowaliśmy. Wtedy uzbrojony po zęby SS-man - na szyi miał korale naboi, granaty w ręku - podszedł do mnie, uderzył w ramię i powiedział, żebym się nie bała, bo ze względu na to, że opiekowałyśmy się jego rodakami, nie wrzuci do środka granatów".
Masakry w szpitalach, zwłaszcza w drugim miesiącu powstania były codziennością. Niewielu rannym udało się przeżyć. Czternastoletni Ireneusz Stolarski ps. "Pik" cudem przeżył masakrę w jednym z podziemnych szpitali polowych.
"Z 29 na 30 sierpnia 1944 r. w walkach o Pałac Radziwiłła zostałem ciężko ranny w nogę. Zostałem przeniesiony do szpitala powstańczego na ul. Długą, róg Freta. Numeru nie pamiętam. Pamiętam jedynie lekarza dr. Franciszka Szumigaja. Od 30 sierpnia straciłem kontakt z batalionem, który jak się już po wojnie dowiedziałem przeszedł kanałami do Śródmieścia.
Po wkroczeniu Niemców na Stare Miasto wszystkich rannych i personel faszyści wymordowali. Ja cudem się uratowałem, dlatego że, leżałem najniżej coś w rodzaju pryczy a ranni wyżej położeni w czasie mordu padali na podłogę i na mnie, nakrywając mnie ciałami i zalewając krwią. Nie wiem czy jeszcze ktoś się uratował z masakry. Nie pamiętam w jaki sposób i w którym dniu wywieziono mnie do szpitala niemieckiego w Toruniu. Byłem nieprzytomny.
W 1945 zostałem wyzwolony przez Armię Radziecką i następnie skierowany do szpitala polowego - miałem jeszcze nie zagojone rany".
Mathias Schenk, niemiecki saper, wspominał: "W drzwiach stanęła pielęgniarka z małą białą flagą. Weszliśmy do środka z nastawionymi bagnetami. Ogromna hala z łóżkami i materacami na podłodze. Wszędzie ranni. Oprócz Polaków leżeli tam ciężko ranni Niemcy. Prosili, żeby nie zabijać Polaków (...). Ale za nami biegli już dirlewangerowcy (...). SS-mani rozstrzelali wszystkich rannych. Rozwalali im głowy kolbami. Niemieccy ranni krzyczeli i płakali. Potem dirlewangerowcy rzucili się na siostry, zdzierali z nich ubrania. Nas wypędzili na wartę. Słychać było krzyki kobiet".
Setki ciężko rannych powstańców zostało rozstrzelanych lub spalonych żywcem. We wspomnianym szpitalu "Pod Krzywą Latarnią" przy ul. Podwale 25 zamordowano około 100 rannych. Z kolei w centralnym szpitalu powstańczym w Pałacu Raczyńskich przy ul. Długiej 7 zamordowano ponad 430 rannych.
Przez szpitale polowe przewinęło się podczas powstania około 30 tys. żołnierzy i nieznana ilość cywili. Podczas powstania służyło 3299 sanitariuszek, ok. 3600 pielęgniarek i ponad 1200 lekarzy. Do dziś nie wiadomo ile osób zginęło w niemieckich atakach na szpitale chronione konwencją genewską.