Cud w Lublinie. Od wydarzenia religijnego do wybuchu zamieszek

W pięć lat po ustanowieniu "Polski Ludowej" w Lublinie doszło do zdarzeń, które postawiły w stan alarmu komunistów i ich siły bezpieczeństwa. Pacyfikowanie modlących się ludzi stało się dowodem na to, jak nikłe było wciąż społeczne poparcie dla władzy narzuconej przez Stalina.

W roku 1949 r. komuniści właściwie umocnili swoją władzę w Polsce. Przede wszystkim zalegalizowali ją, fałszując wybory do Sejmu w 1947 r. Przy pomocy NKWD rozbili konspiracyjne struktury i oddziały polskiego zbrojnego niepodległościowego podziemia i coraz bardziej osaczali ostatnich działających partyzantów.

Odbierając majątki ziemianom i realizując tzw. reformę rolną oraz wprowadzając przepisy przeciw "kułakom" zniszczyli przedwojenną strukturę wsi. Uzależniając posiadanie pracy i otrzymywanie świadczeń, takich jak renty czy emerytury, od poparcia dla PPR, a potem PZPR czy wasalnych partii i organizacji, spacyfikowali miasta. Powoli wchodzili do szkół, uczelni, organizacji skupiających ocalałych spod okupacji niemieckiej polskich intelektualistów. Zajęli się też niszczeniem Kościoła, choć nie zdecydowali się jeszcze na radykalne rozwiązania.

Reklama

Życie Polaków stawało się coraz trudniejsze i nawet najwięksi optymiści, którzy nie wierzyli w zakorzenienie się komunistycznej władzy, zaczynali wątpić w możliwość jakichkolwiek zmian. Ponieważ posiadanie własnych poglądów było karane, przestawano nawet głośno je wyrażać.

Taka atmosfera panowała w kraju, gdy przebywający w Lublinie byli oficerowie Okręgu Lublin AK, członkowie Komendy Okręgu i Inspektoratu Lublin postanowili uczcić pamięć swojego dowódcy z okresu okupacji niemieckiej, pułkownika Kazimierza Tumidajskiego.

Po wkroczeniu na Lubelszczyznę Armii Czerwonej płk Tumidajski został w sierpniu 1944 r. internowany w ZSRR. W sowieckim obozie w Diagilewie przebywał jako gen. Kazimierz Grabowski. Gdy 29 czerwca 1947 r. Polacy zażądali zwolnienia ich z obozu i rozpoczęli protestacyjną głodówkę, NKWD izolował w szpitalu obozowym w Skopinie pięciu przebywających w obozie wyższych oficerów jako przywódców buntu.

4 lipca 1947 r., pod pretekstem przymusowego karmienia, enkawudziści zaprowadzili Tumidajskiego do budynku poza szpitalem i zamordowali go, wlewając mu w płuca płyn. Możliwe, że powodem zabójstwa było uzyskanie przez NKWD informacji o zorganizowaniu przez Polaków obozowej sieci konspiracyjnej, w której chcieli działać po powrocie do Polski. Wszystko wskazuje na to, że właśnie płk Tumidajski stał na jej czele.

W drugą rocznicę śmierci Kazimierza Tumidajskiego jego żona Janina zamówiła w lubelskiej katedrze mszę św. w intencji męża oraz wszystkich poległych i zamordowanych żołnierzy lubelskiego okręgu AK. Razem z wdową pamięć ojca chciała uczcić córka pułkownika, Wanda, ocalona z niemieckiego obozu koncentracyjnego Ravensbrück, do którego trafiła w 1943 r. Zapowiedź mszy św. pojawiła się na ręcznie wykonanych klepsydrach, rozklejonych w całym mieście.

3 lipca 1949 r. na mszy św. w lubelskiej katedrze, poza żoną i córką zamordowanego oficera Armii Krajowej, pojawiła się tylko garstka osób. Stawił się szef oddziału I Komendy Okręgu AK, ppor. czasu wojny Robert Bijasiewicz ps. Orlik, szef Kierownictwa Walki Cywilnej w województwie lubelskim por. Andrzej Tudrej ps. Andrzej, Tomasz i adiutant inspektora Inspektoratu Lublin por. Franciszek Rzączyński ps. Tomasz. Inni prawdopodobnie bali się "bezpieki" i konsekwencji, które mogły ich dotknąć po wzięciu udziału w takim zgromadzeniu.

Po mszy św. wszyscy w niej uczestniczący poszli na wspólny posiłek, który traktowali jak stypę. Było to ich pierwsze spotkanie po śmierci Kazimierza Tumidajskiego, którego prawdziwy pogrzeb odbył się wiele lat później - już w latach 90. Wieczorem dwie osoby z tego grona zaniosły na cmentarz wojskowy przy ul. Lipowej wieniec, który został symbolicznie złożony na grobie nieznanych żołnierzy poległych w czasie I wojny światowej.

Przygotowania do mszy św. zostały zauważone i odnotowane przez Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa w Lublinie. Nie wyciągnięto jednak żadnych konsekwencji wobec uczestników nabożeństwa, ponieważ jeszcze tego samego dnia inne zdarzenia zaangażowały wszystkich współpracowników "bezpieki".

Właśnie 3 lipca 1949 r. po południu, kobiety, które modliły się w katedrze, zauważyły, że z oczu wizerunku Matki Boskiej płynęły łzy - woda lub krew. Ta wiadomość bardzo szybko rozeszła się po Lublinie i do świątyni zaczęli przychodzić mieszkańcy miasta. Niebawem dołączyli do nich mieszkańcy podlubelskich wsi, a informacja o cudzie zaczęła zataczać coraz szersze kręgi, choć w jej rozpowszechnianiu nie brali udziału księża. Ze wsi napłynęły tłumy pielgrzymów. Trzeba podkreślić, że w czasach szalejącej "bezpieki" taka podróż wymagała odwagi.

Już 5 lipca do Lublina zaczęli przyjeżdżać pielgrzymi z całej Polski. 8 lipca było ich już tak wielu, że księża z kurii zorganizowali straż papieską z biało-żółtymi opaskami na rękawach. Ludzi, chcących pomodlić się przed płaczącą Matką Boską ciągle przybywało. W niedzielę 10 lipca liczba pielgrzymów była tak duża, że następnego dnia na placu katedralnym postawiono barierki, umożliwiające bezkolizyjny przepływ ludzi. Również 11 lipca zgromadzonym został odczytany list biskupa informujący o pracy specjalnej komisji powołanej do zbadania cudu.

Komisja ta ostatecznie nie ustaliła, by był to cud, ale takiej możliwości też nie odrzuciła. Nie miało to wpływu na przekonania ludzi. Co najwyżej szeptali, że widocznie list został napisany pod naciskiem komunistów. Nie wiadomo, ilu z nich czytało poprzedzającą nadejście pamiętnej niedzieli klepsydrę, zapowiadającą mszę za płka Tumidajskiego, ale pielgrzymi nabrali przekonania, że płacz Matki Bożej to łzy ronione za prześladowanych przez komunistów polskich patriotów.

Bardzo szybko własne zdanie na temat płaczącego obrazu wyrobili sobie "ubecy". Po zbadaniu obrazu funkcjonariusze nie odkryli żadnego preparatu, który mógłby spowodować wyciek cieczy.

Pielgrzymów gromadziło się wokół katedry coraz więcej. Ludzie nocowali pod kościołem i w klatkach schodowych okolicznych kamienic. Lublinianie ugaszczali przybyłych w swoich domach.

Rodziny przyjmujące pielgrzymów znalazły się od razu pod baczna obserwacja UB. Już 12 lipca do mieszkań, w których nocowali przyjezdni, wtargnęła milicja. Wtedy też zaczęły się zatrzymania pielgrzymów, jako osób "głoszących propagandę o cudzie".

13 lipca "bezpieka" przywiozła pod katedrę grupę robotników z fabryki obuwia im. M. Buczka, którzy z pierwszego piętra stojącej opodal kamienicy zaczęli rzucać w tłum cegłami. Na placu katedralnym wybuchła panika. Pod naciskiem ludzi jedna z barier padła, rozległy się krzyki, że to mury się walą, co usłyszeli wierni wewnątrz świątyni i runęli do wyjścia.

W czasie tego sprowokowanego zamieszania zginęła jedna kobieta, a 19 osób zostało rannych. To dało milicji pretekst do działania. Przesłuchano poszkodowanych i świadków.

Następnego dnia, czyli 14 lipca, księża nie otworzyli kościoła. Mimo to pielgrzymi nadal napływali. Milicja Obywatelska otrzymała w związku z tym rozkaz ustawienia przy wjazdach do miasta punktów kontrolnych, na których zatrzymywano wszystkich zmierzających do Lublina. Potem odstawiano ich do najbliższej stacji kolejowej, skąd wysyłano do miejsca zamieszkania. Kontrolowano też jadących pociągami, autobusami PKS, samochodami ciężarowymi i osobowymi. Działania te trwały do 24 lipca. A ludziom i tak udawało się przemknąć pod katedrę.

W odpowiedzi na cud Wojewódzka Rada Narodowa 17 lipca zorganizowała na placu Litewskim wiec skierowany przeciw księżom i Kościołowi. Była to kolejna prowokacja władzy, która podgrzała nastroje w i tak rozdrażnionej społeczności. Lublinianie mieli w pamięci nie tylko zdarzenia pod katedrą i "aresztowanie" Matki Boskiej. Miesiąc wcześniej, w Boże Ciało, funkcjonariusze "bezpieki" wjechali samochodem w procesję, zabijając dwie osoby.

Trudno powiedzieć, na ile mieszkańcy Lublina, a na ile przybyli do miasta pielgrzymi spontanicznie próbowali nie dopuścić do rozpoczęcia wiecu, a potem ubecką prowokację próbowali rozbić. Wtedy zostali skierowani przeciw nim funkcjonariusze wszystkich służb, WUBP, MO i ORMO, którzy dokonywali zatrzymań osób uznanych za najaktywniejsze.

Po wiecu na pl. Litewskim komuniści ruszyli pochodem, przechodząc ulicą Królewską, czyli przed katedrą, gdzie ciągle stały tłumy pielgrzymów. Ponieważ pochód komunistów zachowywał się prowokacyjnie, pielgrzymi przeszli pod pobliski budynek kurii biskupiej, oczekując reakcji ze strony biskupa. Rozmowa z biskupem nie zadowoliła ich.

Spod katedry zgromadzeni przeszli pod miejską komendę MO, skąd chcieli odbić zatrzymanych wcześniej uczestników wydarzeń. Napierający na budynek tłum, oceniany na około 3 tys. ludzi, wypełnił przylegające ulice. Siły komunistyczne przystąpiły do kontrakcji, rozbijając demonstrację i zatrzymując osoby uznane za przywódców zamieszek. W końcu udało im się spacyfikować Lublin i opanować sytuację.

Cud w lubelskiej Katedrze przez lata pozostał w świadomości mieszkańców jako znak jednoczący ich w oporze przeciw narzuconej przez Moskwę władzy.

Anna Grażyna Kister

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Lublin
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama