Damian Markowski: Mam wrażenie, że historycy ukraińscy znacznie częściej wolą rozmawiać o akcji "Wisła"
W akcji "Wisła" przesiedlono 140 tysięcy ludzi, w transferze ludności dom straciło 1 milion 450 tysięcy, a mimo to o tej zorganizowanej akcji mówi się o wiele rzadziej. Zastraszani, bici, mordowani. Polacy uciekający z Ukrainy, Ukraińcy zmuszani do opuszczenia Polski, a wszystko z woli jednego człowieka — Józefa Stalina. O masowych przesiedleniach lat 1944 - 1946 opowiada dr hab. Damian Karol Markowski, historyk z Instytutu Solidarności i Męstwa im. Witolda Pileckiego oraz Instytutu Strat Wojennych im. Jana Karskiego, autor książki poświęconej tematyce przesiedleń - "Zwrotnice. Rozstania Narodów".
Katarzyna Adamczak, Interia.pl: Przesiedlenia nad granicą polsko-ukraińską wielu Polakom mogą mylić się z akcją “Wisła". Jednak transfer ludności w latach 1944 - 1946 to była akcja zakrojona na o wiele większą skalę, która dotknęła zarówno Polaków, jak i Ukraińców. Jak do niej doszło?
Damian Markowski: - Kiedy zapadły decyzje teherańskie [konferencja w Teheranie miała miejsce w listopadzie i grudniu 1943 roku — przyp. red.], III Rzesza przegrywała, a z wielkiego, wojennego chaosu zaczął się krystalizować nowy kształt powojennej Europy. Okazało się, iż wolą Józefa Stalina (przeforsowaną wśród przywódców państw zachodnich), Polska nie tylko miała zostać przesunięta daleko na Zachód i utracić w większości swoje przedwojenne ziemie na Wschodzie, ale również miała zostać krajem jednolitym narodowo.
- Stalin postanowił jednocześnie zadbać, aby na terenach republik sowieckich: ukraińskiej, białoruskiej i łotewskiej, nie było znaczącej mniejszości polskiej. Chodziło o to, by Polska nie mogła w przyszłości upominać się o utracone tereny.
- W dużym stopniu wola jednego człowieka — Stalina — zadecydowała, w jaki sposób rozdzielić narody, rozsiedlić je i przeprowadzić całkowicie umowną linię Curzona. Była ona bardzo umowną granicą wytyczoną przez lorda George Curzona, który nigdy nawet nie był na tych terenach. Kształt nowej granicy polsko-sowieckiej miał być wygodny dla Związku Radzieckiego. Była to ogromna operacja geopolityczna o dużym znaczeniu dla całego kontynentu.
- Owa wielka akcja przesiedleńcza została nazwana w sposób szyderczy wobec osób, które miały zostać nią dotknięte: "repatriacją" czy też "transferem ludności". Był to dramat milionów ludzi, a jednocześnie w dokumencie podsumowującym całą akcję stwierdzono, iż było to: wielkie dzieło kończące kolejny etap budowy stosunków między Polską a narodami sowieckimi.
- Muszę jednak podkreśli, że nie była to akcja jednostkowa. W powojennej Europie tego typu zmiany miały miejsce, to było tylko jedno z wielu masowych przesunięć ludności, do których dochodziło w wyniku powstania nowego porządku w Europie.
Jest to polityka odwrotna do tej, którą zastosował Związek Radziecki w przypadku Armenii i Azerbejdżanu. Mam na myśli Karabach, który był centrum kulturowym Ormian i celowo został włączony do Azerbejdżanu, aby podsycać konflikty między nacjami, co ułatwiało sowietom manipulowanie nimi. Dlaczego ZSRR nie zastosował tej metody również w przypadku pogranicza polsko-ukraińskiego, przecież wystarczyło zostawić we Lwowie większość polską, aby można było zarządzać konfliktem w podobny sposób?
- To byłby rzeczywiście ciekawy zabieg, jednak w tamtym czasie chodziło o wzmocnienie Ukrainy. Ukraina miała być jednym z fundamentów gospodarczych i ludnościowych odbudowy Związku Sowieckiego. Dlatego też o włączenie Lwowa do ZSRR mocno zabiegł Nikita Chruszczow, który miał wyjątkowo silną pozycję w partii komunistycznej (zresztą po śmierci Stalina to on został po pewnym czasie przywódcą Związku Radzieckiego). Chruszczow chciał, aby Łotysze, Ukraińcy, Białorusini mieli własną kulturę narodową, ale to wszystko było tylko formą, bo treść przekazu miała być sowiecka — on był wielkim zwolennikiem rusyfikacji tych terenów.
Zobacz również: Zofia Kozińska: Przeżyliśmy, ale Sybir w nas został
Porozmawiajmy o liczbach. Przesiedleni zostali zarówno Polacy z Ukrainy, jak i Ukraińcy z Polski — obydwa narody ucierpiały, ale jak przedstawiała się skala?
- Łączna liczba przesiedlonych oscylowała wokół 1 miliona 450 tysięcy, przy czym pozostawiamy tu na boku kwestie transferów między Polską a Białorusią i Polską a Litwą. Z terenów południowo-wschodnich II Rzeczypospolitej przesiedlono do nowej Polski niespełna 900 tysięcy osób, natomiast z terenów Polski przesiedlono ponad 550 tysięcy Ukraińców, Rusinów, Łemków, itd.
- To, co jest ciekawe, mam wrażenie, że historycy ukraińscy znacznie częściej wolą rozmawiać o akcji "Wisła". Była ona oczywiście tragedią ogromnej liczby osób, przesiedlono ponad 140 tysięcy, w przeważającej części Ukraińców, ale także Polaków, Łemków, itd. Natomiast w tym przypadku znacznie rzadziej zabierają głos, podczas gdy ta zbrodnia komunistyczna dotknęła znacznie większej liczby ludności ukraińskiej.
Według dokumentów przesiedlenia były dobrowolne. Natomiast rzeczywistość była zupełnie inna?
- Według dokumentów i w teorii repatriacje były dobrowolne, jednak w praktyce stosowano różne formy nacisku zarówno na Polaków, jak i na Ukraińców, aby "dokonali tego wyboru", zapisali się na tak zwane listy ewakuacyjne, a w efekcie wyjechali. To były różnego rodzaju naciski.
- Początkowo ludność Polska stosowała masowy, bierny opór przeciwko przesiedleniu na Zachód. Złamało go wzmożenie sowieckich represji wobec Polaków i napady OUN-UPA. Przykładami represji były: masowe aresztowania i praca przymusowa polskiej ludności przy odbudowie między innymi Donbasu, akcje wymierzone w polską inteligencję i polskie podziemie, likwidacja resztek wolności, jaką miała polska ludność do kultywowania swojego języka i kultury. Do lata w 1945 roku Polacy byli także ofiarami OUN-UPA, w ramach tak zwanej akcji antypolskiej, co również osłabiało ducha chęci pozostania na swojej ojcowiźnie.
- Natomiast jeśli chodzi o naciski na ludność ukraińską w Polsce, to tutaj po wyczerpaniu się zasobu osób, które dobrowolnie chciały się przenieść, a tacy byli — przede wszystkim z terenów górskich i najbiedniejszych, sięgnięto po przymus. Początkowo chętnie wyjeżdżali na przykład Łemkowie z okolic Dukli, które zostały całkowicie zniszczone podczas bitwy o Przełęcz Dukielską. Dobrowolni przesiedleńcy byli też omamieni sowiecką propagandą, która wmawiała im, że pojadą na Ukrainę do wzorcowo zorganizowanych gospodarstw i obiecywała dobrobyt — znamy te wszystkie radzieckie klisze. Natomiast z czasem, gdy ten zapał wygasł, ściągnięto oddziały Wojska Polskiego, które stosowały przymus przy wysiedleniach. Zdarzały się pobicia i niestety także morderstwa, w związku z czym ludzie ci wyjeżdżali, podobnie zresztą jak Polacy z Ukrainy, z poczuciem ogromnej krzywdy.
Na czym polegał bierny opór ludności polskiej?
- Starano się maksymalnie opóźniać wyjazd lub całkowicie zaprzeczać takiej możliwości. Były to zresztą działania według wskazówek polskiego podziemia, obecnego na tych terenach do 1944 roku. Początkowo taki opór miał sens, jednak z czasem, gdy śruba sowieckiego terroru zaczęła być mocniej przykręcana, bierny opór stał się niemożliwy do utrzymania - można powiedzieć, że został niemal zupełnie złamany wiosną 1945 roku.
Czy gdyby Polacy zdecydowali się na bardziej aktywny sprzeciw, mogłoby dojść do kolejnej walki np. o Lwów?
- Myślę, że nie. Tam już nie miał kto walczyć. Kręgosłup polskiego podziemia, tego powojennego, antysowieckiego, został przetrącony po aresztowaniach w lutym i marcu 1944 roku, kiedy podziemie zostało częściowo rozbite, a częściowo zmuszone do zejścia jeszcze głębiej w konspiracji.
W rozmowach z Polakami, którzy przeżyli nad granicą polsko-ukraińską II wojnę światową, stale przewijającym się elementem jest strach przed Ukraińcami, wynik rzezi Wołyńskiej i działalności UPA. W pana książce “Zwrotnice. Rozstanie Narodów" ten strach także jest widoczny. Czy był on jednym z czynników branych pod uwagę podczas decyzji o przesiedleniu?
- Czynnik strachu był bardzo istotny, szczególnie wśród ludności wiejskiej, ponieważ napady, przeprowadzane w sposób podobny jak na Wołyniu, skończyły się dopiero w marcu 1945 roku, a zbrodnie na mniejszą skalę trwały jeszcze kilka miesięcy później. W latach 1944 - 1945 wzmogły się działania UPA, gdyż banderowcy widzieli, że Sowieci będą wysiedlać Polaków, uznano więc, że jest to odpowiedni czas na kolejną falę represji, która przyśpieszy decyzję o wyjeździe.
- Z kolei od marca 1945 roku polskie podziemie w ramach akcji odwetowej również dopuściło się szeregu zbrodni na ludności ukraińskiej wzdłuż pasa ziemi, przez który biegła nowa granica. W różnych zorganizowanych akcjach zginęło 2,5 tysiąca osób. W książce opisuję historie jednej kobiety z Pogórza Przemyskiego, która zdecydowała się wraz ze wszystkimi mieszkańcami wioski na przesiedlenie, bo obawiała się napadu polskiego.
Mama wrażenie, że ważnym punktem w historii przesiedlenia była wizyta Władysława Grabskiego we Lwowie. Czy to był gwóźdź do trumny Polaków na Ukrainie?
- Gwóźdź do trumny może nie, ale istotny czynnik decyzji o wyjeździe. Przekonywał on lwowską inteligencję, że może warto wyjechać, zamiast trwać na straconym posterunku. Wówczas już było wiadomo, że to posterunek stracony: wiara w III wojnę światową słabła, podobnie jak w interwencję Ameryki i innych mocarstw.
- Władysław Grabski, jako człowiek związany ze Lwowem miał tam swoje wpływy, zdawał sobie sprawę, że polska inteligencja na Wschodzie została zdziesiątkowana i starał się zachować, to co z niej zostało. Chciał Lwów — w sensie już nie tkanki miejskiej, która tam musiała pozostać, budynków, ale żywego organizmu — przeszczepić na grunt nowej Polski i odtworzyć, w którymś z miast na zachodzie. To się w pełni nie udało, bo ten Lwów został przeszczepiony do kilku ośrodków. Przede wszystkim do Gliwic, Wrocławia, częściowo do Opola, ale część lwowskiej inteligencji przetrwała i wniosła bardzo duży wkład w odbudowę kraju i nauki polskiej po wojennych zniszczeniach.
Ludność wpisywała się na “listy ewakuacyjne" sprzedawała za bezcen to, co udało się spieniężyć, szła na dworzec i czekała tam miesiącami. Z czego to wynikało?
- Była to ogromna akcja, w której transferowano setki tysięcy ludzi, a obydwa kraje były zniszczone przez wojnę. Zapewnienie odpowiedniej liczby pociągów i wagonów było w zasadzie niemożliwe. Ludzi szli na dworzec, ale nie wiedzieli kiedy pociąg nadjedzie, koczowali więc.
- W miastach nie była to jeszcze tak dramatyczna sytuacja, bo pozostający w nich Polacy wspierali przesiedlanych — przynosili im żywność, a zimą też materiały do ogrzania się. Dużo gorzej było na wsi — bywały sytuacje, gdzie wszyscy mieszkańcy polskiej wsi szli na stację, pociąg nie nadjeżdżał przez 1 - 2 miesiące, a działo się w styczniu czy lutym. Byli w szczerym polu, zdani tylko na siebie, narażeni na ataki ukraińskiego podziemia, jednocześnie sowieccy milicjanci okradali ich, z czego tylko mogli. Dlatego koszmar tych ludzi zaczynał się często zaraz po opuszczeniu domostwa.
- W miastach dochodziło też do sytuacji, gdzie do mieszkania Polaków dokwaterowywano przybyłą ludność ukraińską. Choć nie od razu, w końcu dawni właściciele, którzy zadeklarowali wyjazd, musieli opuścić swoje lokalne.
Kolejny etap przesiedlenia zaczynał się po przybyciu na nowe miejsce. W “Zwrotnice. Rozstanie Narodów" opowiada pan dramatyczne losy przesiedlanych Ukraińców, którymi rząd komunistyczny w ogóle się nie interesował. W jakim stopniu to zjawisko było powszechne?
- Było to bardzo powszechne zjawisko. Pracowałem kilkanaście miesięcy (nie tylko przy okazji tej książki) na różnego rodzaju dokumentach dotyczących osiedlania ukraińskiej ludności na terenach Ukrainy — to straszne, co się tam działo. Przez wiele miesięcy pozostawiano przesiedlonych ludzi w obcym miejscu, nie było żadnego zainteresowania ze strony władz, dlatego często ci ludzie starali się na własną rękę ponownie przekraczać granicę i wrócić do Polski. Narażali się tym na spotkanie z ukraińskimi i polskimi żołnierzami, z polskim podziemiem, a mimo to podejmowali tę decyzję. Proszę sobie wyobrazić, że taki nielegalny ruch na granicy trwał do końca 1946 roku, niektóre z tych osób pokonywały tysiące kilometrów — w większości byli wśród nich ci, którzy dali się złapać na sowiecką propagandę.
Czy sytuacja wysiedlonych Polaków była równie dramatyczna?
- Po obu stronach granicy działały dwie komisje przesiedleńcze: po ukraińskiej — sowiecka, po polskiej — polska. W mojej opinii polski aparat przesiedleńczy traktował Polaków lepiej, niż radziecki Ukraińców. Często było tak, że polscy urzędnicy, choć też zatrudnieni przez komunistów starali się ulżyć przesiedleńcom w ich niedoli. Natomiast po stronie sowieckiej panowała dużo większa znieczulica, traktowano tych ludzi jak towar, który należy przewieźć z jednego miejsca w drugie. Jeśli chodzi o Rosję to jak widzimy, jej podejście do człowieka nie zmieniło się przez wiele stuleci.
- Nie oznacza to, że polscy przesiedleńcy podróżowali w dobrych warunkach. Na głównej linii kolejowej Lwów — Kraków w pewnym momencie miejscowa ludność także przestała udzielać pomocy, nie miała już sił i zasobów. Dawało o sobie znać zmęczenie wojną i wieloma wyrzeczeniami. Czara została przepełniona.
Na Ukrainie był jeszcze jeden problem, który w Polsce wydaje się nie mieć takiego znaczenia. Na ziemie po wysiedlonych Polakach trafiali zarówno Ukraińcy z Polski, jak i głębi Związku Radzieckiego czy Ukrainy. To także rodziło problemy.
- To rodziło bardzo dużo konfliktów i były one trójstronne. Z jeden strony mamy miejscowych Ukraińców, którzy chcieliby zająć przynajmniej część pozostałej po Polakach ziemi. Z drugiej strony przyjeżdżają ludzie ze Wschodu, którzy są Ukraińcami, ale rosyjskojęzycznymi, częściowo zrusyfikowanymi i oni są traktowani jako kolonizatorzy także przez ukraińskie podziemie. Z trzeciej strony przyjeżdżają Ukraińcy z Polski, którzy domagają się, by została im zrekompensowana ta strata, którą ponieśli. Oni z kolei często porozumiewają się mieszaniną polskiego i ukraińskiego, w związku z czym wzbudzają niechęć dwóch pozostałych grup, które nazywają ich Polakami, co wcale nie przysparza im szczęścia, ponieważ oni czuli się Ukraińcami.
Łatwiej było tym, którzy zdecydowali się na przesiedlenie w pierwszej kolejności?
- Myślę, że nie, gdyż cały aparat przesiedleńczy nie funkcjonował poprawnie. Część tych ludzi do 1948 roku, czyli po dwóch — trzech latach od przyjazdu, nadal mieszkała w lepiankach i dziurach w ziemi. Mam wrażenie, że przyjeżdżali w pustkę.
- To w mniejszym stopniu dotyczyło Polaków, którzy przyjeżdżali na Ziemie Odzyskane i zajmowali poniemieckie gospodarstwa, gdzie trochę więcej tej struktury mieszkaniowej się zachowało. Tymczasem rodzina ukraińska przyjeżdżała do domu, który miała zająć, a tam nie było ani okien, ani drzwi, a czasem nawet dachu, bo miejscowi już wszystko zdążyli rozkraść. Pamiętajmy, że to jest czas ogromnej biedy, więc też trudno oczekiwać od tej ludności, żeby zachowywała się inaczej.
Zobacz również: Katarzyna Utracka: "To wybrzmiewa w rozmowach z powstańcami - prawdziwymi bohaterami nie byli żołnierze"
Czy istniała jakaś inna metoda rozwiązania napięć polsko-ukraińskich na pograniczu? Oczywiście, przesiedlenia były zbrodnią, ale w pewien sposób rozwiązały problem.
- Istnieją państwa wielonarodowościowe, w których mniejszości sprawnie funkcjonują — to są państwa demokratyczne, albo autorytarne, w których ten reżim jest na tyle silny, że mniejszości, mówiąc kolokwialnie, nie są upoważnione, żeby skoczyć sobie do gardeł. A z drugiej strony jest tak, że ten węzeł gordyjski polsko-ukraiński w sytuacji, gdy te dwie grupy tak silnie się przeplatały na pograniczu, został brutalnie przecięty przez Sowietów, co w pewien sposób rozwiązało problem.
Co by się stało, gdyby nie doszło do tych przesiedleń?
- Nie chcę tutaj zbyt wybiegać w historię alternatywną, ale albo sytuacja rozwiązałaby się już po tym jak Polska wyswobodziła się spod jarzma komunizmu i powstała niepodległa Ukraina, czy to na drodze dobrowolnych przesiedleń, czy szerokich autonomii dla mniejszości, albo moglibyśmy mieć do czynienia z tak niebezpieczną sytuacją, do jakiej doszło w byłej Jugosławii, kiedy nastąpił wybuch na mieszanych etnicznie terytoriach.
Zobacz również: Damian Markowski: Ukraina nie zgodzi się na ekshumacje na Wołyniu