"Gdańsk wymusił na Lubece wojnę z Anglikami". O roli miasta w Hanzie
Rok 1469, spod ratusza dobiega gwar rozmów. Zgromadził się tu tłum ogorzałych od słońca, umięśnionych mężczyzn o wypłowiałych włosach. Wszyscy wpatrują się w drzwi budynku. Wreszcie pojawia się w nich urzędnik, a cisza opanowuje ciżbę. Mężczyzna otwiera trzymany w ręku list i odczytuje jego treść. Oto nadeszło oficjalne potwierdzenie — dość łupienia i zatapiania gdańskich statków — czas ruszyć na wojnę z Anglią.
Tekst jest częścią cyklu "Polska na własne oczy" - wakacyjnej akcji Interii, w ramach której w każdym tygodniu wakacji zabieramy Was do innego województwa. Odkrywamy to, co mniej znane, przywołujemy zapomniane historie, opisujemy ludzi i miejsca, dzięki którym dany region jest wyjątkowy. Teraz jesteśmy na Pomorzu. Ruszaj z nami w drogę!
Opowieść o czasach świetności i potęgi Gdańska zacząć trzeba od krwawych wydarzeń. Choć tkanka miasta pozostała niezmieniona, a budynki stały w tych samych miejscach, to zamieszkiwali je już inni ludzie. 13 listopada 1308 roku Krzyżacy wymordowali mieszkańców. Strona polska twierdziła, że zginęło wówczas 10 tysięcy ludzi, natomiast według Krzyżaków było to 16 zdrajców. Dziś ustalenie faktycznej liczby ofiar jest niemożliwe, choć zakłada się, że mogło to być kilkaset osób, co dla kilkutysięcznego miasta było ogromną stratą.
Dawni mieszkańcy zniknęli (a przynajmniej znaczna ich część), a na ich miejsce zaczęli pojawiać się nowi osadnicy. Ciągnęli tu z pruskich miast, przynosząc swoją kulturę, język oraz rodzinne interesy.
"Kontakty między Gdańskiem a Lubeką zaczęły się jeszcze przed czasami krzyżackimi. A po wielkiej rzezi w 1308 roku miasto zasiedlali między innymi właśnie przybysze z Lubeki, co sprawiało, że istniały związki rodzinne między mieszkańcami obu miast. Przykładem może być rodzina burmistrza Philipa Bischofa, którego dwaj bracia mieszkali w Lubece i wspierali go w prowadzeniu interesu" - mówi Interii ekspertka zajmująca się hanzeatyckim Gdańskiem — profesor historii Beata Możejko.
"Mówiąc o Hanzie, wymienia się przede wszystkim kupców i żeglarzy z dwóch miast Lubeki i Hamburga, następnie Gdańska, Torunia i Elbląga, ale to nie znaczy, że do Hanzy niemieckiej nie były przyjmowane ośrodki takiej jak Kraków czy Wrocław. Miasta nie musiały leżeć nad morzem, a ich ludność zajmować się rzemiosłem morskim czy żeglugą. Ważne było zbudowanie sieci powiązań, dziś powiedzielibyśmy, networków, które łączyły ze sobą ośrodki mające interesy morskie, niezależnie od tego jak daleko od morza były położone. Przykładem może tu być Kraków: część towarów musiała być sprowadzana drogą morską, z kolei Kraków miał bardzo dobre kontakty z Królestwem Węgierskim, skąd na przykład pochodziła potrzebna w Brugii miedź" - mówi profesor Możejko.
Zatem Hanza była związkiem miast nadmorskich i ośrodków miejskich, których interesy związane były z handlem morskim. Należały do niej między innymi Wrocław, Kraków, Toruń czy Elbląg i Gdańsk. Łącznie Hanzę tworzyło przy najskromniejszych założeniach 70, przy najbardziej optymistycznych 170 miast. Taka rozbieżność pomiędzy historykami w określeniu liczby członków Związku Hanzeatyckiego może wynikać z faktu, że nie był on formalny, a biurokracja dopiero raczkowała
Hanza istniała już niemal 100 lat, gdy zaproszono Gdańsk do dołączenia. Dotąd nie udało się ustalić, w jakich okolicznościach się to odbyło. Wiadomo natomiast, że pierwszy przedstawiciel miasta pojawił się na zjeździe w Greifswaldzie w 1361 roku. Beata Możejko wspomina o trzech warunkach, jakie należało spełnić, by dołączyć go Hanzy: wysyłać swoich przedstawicieli na Zjazdy, gdzie dyskutowano o najważniejszych kwestia, głosować oraz przestrzegać tego, co Zjazd postanowił.
Zobacz również: Zastał Poznań drewniany, zostawił murowany
Dołączenie do Hanzy przyniosło Gdańskowi wiele korzyści. Po pierwsze: obronę przed grasującymi na Bałtyku braciami witalijskimi, czyli piratami, którzy łupili statki przewożące żywność. W czasach, gdy głód nie należał do rzadkości, jedzenie było bardzo cennym towarem. W jaki sposób Hanza chroniła swoich żeglarzy? Statki handlowe zbierały się w Lubece i wspólnie po 20 - 30 jednostek żeglowały w tzw. flocie pokoju ku odleglejszym portom. Piraci zdecydowanie woleli atakować pojedyncze statki niż ruszać na misję samobójczą ku tak licznej flocie.
Po drugie: obronę interesów. Hanza mocno angażowała się w politykę. Aby prowadzić handel i oferować najlepsze ceny, a przy tym się bogacić, kupcy potrzebowali pozwoleń na handel, zakładanie swoich placówek czy zwolnień z ceł. Dlatego Hanza uprawiała średniowieczny lobbing, dążąc do obsadzania na ważnych stanowiskach (w tym królewskich tronach) ludzi sprzyjających Związkowi. W efekcie kupcy i żeglarze z miast hanzeatyckich cieszyli się licznymi przywilejami.
Po trzecie: pomoc w sytuacjach kryzysowych. W tej części Europy obok Hanzy istniały jeszcze dwie wielkie potęgi morskie, które miały zakusy na wpływy z handlu: Anglicy i Holendrzy. Nie raz zdarzały się napaści na statki handlowe, których efektem bywało nie tylko ich złupienie, ale nawet zatopienie. Co wówczas mógł zrobić kapitan odpowiedzialny za ładunek? Udawała się do kantoru, czyli swoistej placówki dyplomatycznej Hanzy, na skargę. Tam odpowiedzialny za nią starszy podejmował kroki prawne, by uzyskać dla pokrzywdzonego stosowne odszkodowanie. Jeśli nie udało się załatwić sprawy na poziomie urzędników, była ona przekazywana wyżej, a ocierała się nie raz o koronowane głowy. Wówczas jednak to nie hanzeatyccy przedstawiciele pisali do króla Anglii, lecz prosili o wstawiennictwo Wielkiego Mistrza krzyżackiego, czy w czasach Prus Królewskich — polskiego króla.
Choć ataki były oczywistym elementem rywalizacji (i zdarzały się z obu stron, bo hanzeaci też mieli swoje za uszami), to postawieni przed sądem żeglarze wymyślali najróżniejsze wymówki. Profesor Możejko wspomina o zasłanianiu się mgłą i złą widocznością, pomyleniem gdańskiego statku ze szkockim czy o absolutnej pewności angielskich marynarzy, że oto na hanzeatyckim statku ukrywają się zbiegowie.
W średniowieczu dzisiejszy Gdańsk to trzy ośrodki: Stare Miasto, które podnosiło się z kolan po rzezi, Główne Miasto, czyli tę część z ulicą Długą i Ratuszem oraz Nowe Miasto — lokowane przez Krzyżaków, które jednak długo się nie utrzymało. Do Hanzy zaproszono jedynie Główne Miasto, to oznaczało, że wyłącznie jego mieszkańcy mogli liczyć na przywileje. Tyle że na Zachodzie mało kto zdawał sobie sprawę z zawiłości miejskiej tkanki Gdańska, nie raz więc zdarzało się, że gdańszczanie ze Starego czy Nowego miasta podszywali się pod mieszkańców Głównego.
Zobacz również: Wyzwolenie Gdańska: W mieście panował dziki zachód
Hanza to wielkie międzymiastowe porozumienie sięgające granic Morza Bałtyckiego, które angażuje się w politykę i wojnę. To oczywiste, że miejskie elity zdawały sobie sprawę z przynależności i korzyści płynących z uczestnictwa w Związku, lecz jaki miał do tego stosunek zwykły obywatel?
"Gdańskie miasto liczyło w II połowie XV wieku 30 tysięcy mieszkańców, było większe nawet od Krakowa. Z tego 8 - 10 tysięcy mężczyzn było potencjalnie związanych z morzem. Nie tylko jako żeglarze i kupcy, ale także rzemieślnicy pracujący przy budowie, naprawie statków, przy produkcji lin, żagli, beczek. 2000 z nich to mężczyźni, którzy utrzymują się z tego, że są cały czas na morzu. Jeśli dodamy do tego ich żony i dzieci, to okazuje się, że ⅓ mieszkańców Gdańska utrzymuje się z żeglugi. Wydawać by się mogło, że dla przeciętnego mieszkańca hanzeatyckich miast przynależność do związku nie jest istotna, ale w sytuacjach kryzysowych, gdy pojawiały się skargi, wypadki, zatonięcia było jasnym, że Hanza będzie dla nich deską ratunku" - mówi historyczka.
Hanza działała na podstawie decyzji uchwalonych na Zjeździe, na którym obecni byli także skrybowie zapisujący wszystkie postanowienia. Następnie kopie takich notatek rozsyłano do wszystkich miast związkowych, gdzie były odczytywane publicznie. Stąd każdy mieszkaniec, nawet jeśli nie posiadł umiejętności czytania i pisania wiedział, jakie są jego prawa i obowiązki.
Gdy mówimy o Hanzie i jej najpotężniejszych miasta to na myśl przychodzą przede wszystkim Hamburg i Lubeka, tymczasem Gdańsk miał w Związku także niemałe wpływy:
"W Muzeum Hanzeatyckim w Lubece, na wystawie stałej, ustawiono stół symbolizujący miejsce obrad członków Hanzy. U jego szczytu widnieje herb Lubeki, a na trzecim miejscu umieszczono herb Gdańska. To dobrze pokazuje, jakie znaczenie miało miasto w Związku. Szczególnie w tym okresie 1469 - 1470, kiedy moim zdaniem Gdańsk wymusił na Lubece wojnę z Anglikami. Ostatecznie Lubeka i Hamburg wysłały flotę, lecz została ona zniszczona w bitwie morskiej".
W pewnym okresie Gdańsk stał się przedstawicielem "polskich" miast w Hanzie. Zachowały się listy, w których kupcy z Krakowa czy Torunia cedowali na niego swoje głosy na Zjeździe, deklarując, że zastosują się do późniejszych zaleceń.
Innym przykładem znaczącej roli miasta w Hanzie było przegłosowanie bojkotu angielskiego sukna w ramach odwetu za napaść na gdańskie statki.
Zobacz również: 100 tysięcy osób poniosło śmierć. Przyczyną była chciwość
Z portu w Gdańsku eksportowano przede wszystkim zboże, wszak nie bez powodu w Polskę nazywano “spichlerzem Europy", ale równie cenne były drewno, skóry czy wosk.
Beata Możejko przytacza badania, które prowadzone są w Wielkiej Brytanii na temat woskowych pieczęci. Wykazały one, że większość z nich wykonana była z pszczelego materiału pochodzącego z Polski i Litwy.
Natomiast do Gdańska importowano: przyprawy, sukno i śledzie.
Kto myśli, że dobry PR to wymysł współczesnych czasów, głęboko się myli. Już w średniowieczu kupcy zdawali sobie sprawę, że w sytuacji ostrej rynkowej rywalizacji muszą oferować najwyższej jakości towary. Stąd szereg usprawnień, który miały niwelować ryzyko pomyłki czy oszustwa. Beata Możejko wspomina o zachowanym w Toruniu liście, do którego przymocowano dwa kawałki materiału - jeden był suknem flandryjskim, drugi jego imitacją. Był to sposób, aby pokazać kupcom, jaka jest różnica w materiale, by nie pozwolili się oszukać. W miastach hanzeatyckich funkcjonowali brakarze, czyli urzędnicy dbający o jakość produktów.
Mimo to zdarzały się oszustwa. Beata Możejko wspomina, że zachowały się między innymi listy z pretensjami kupców wrocławskich i krakowskich. Skarżyli się oni, że w Gdańsku użyto za mało soli do zakonserwowania śledzi, przez co ryby dotarły do nich zepsute. A trzeba wiedzieć, że była to nie mała strata, biorąc pod uwagę, że w średniowieczu obowiązywały trzy dni postu, śledzie był naprawdę pożądanym towarem.
Następnym razem przechadzając się ulicą Długą czy Piwną, podziwiając Żurawia i Ratusz Głównego Miasta, czy klękając w Bazylice Mariackiej bądź kościele świętego Jana, wspomnij drogi Czytelniku, że oto dotykasz średniowiecznej potęgi Gdańska i jego hanzeatyckiej przeszłości.
A jeśli jeszcze ci mało, profesor Beata Możejko doradza odwiedzić Dwór Artusa:
"Dwór Artusa to synonim kultury hanzeatyckiej. To było miejsce, gdzie spotykano się, by biesiadować przy piwie. Obowiązywał tam specjalny regulamin, który mówił, między innymi ile można wypić, by zachowywać się poprawnie; kiedy można przyprowadzić córki i żony oraz zabraniał zapraszania kobiet o szemranej profesji. W Dworze Artusa wspominano, celebrowano sukcesy wojenne i dyskutowano o interesach".
***
O akcji "Polska na własne oczy"
Wakacje, znowu są wakacje! Polacy tłumnie ruszają na długo wyczekiwany odpoczynek, a my chcemy im w tym towarzyszyć, służyć dobrą radą, co można zobaczyć w naszym pięknym kraju. Może wspaniałe atrakcje czekają dosłownie tuż za rogiem? Cudze chwalicie, swego nie znacie - pisał poeta. I my chcemy pokazać, że faktycznie tak jest. W tym roku będziemy w warmińskich lasach, nad Łyną, w Białowieży, Ciechocinku, na Roztoczu i w wielu innych miejscach. Ruszaj z nami! "
Inne teksty z cyklu "Polska na własne oczy" przeczytasz tutaj.