Przeżyła wojnę i wspomina jej koniec: To była ogromna uciecha, ale i smutek był duży
8 maja 1945 roku niemieckie dowództwo w Berlinie podpisało bezwarunkową kapitulację. Datę tę uznaje się za oficjalny koniec II wojny światowej w Europie. Jest to tylko symbol, bo wolność na poszczególne tereny Rzeczpospolitej i kontynentu przychodziła stopniowo i na wiele różnych sposobów. O tym jak zawitała na podkarpacką wieś, opowiedziała Interii Janina Tabisz, która we wrześniu skończy 102 lata.
Do Trześniowa na Podkarpaciu wolność dotarła już w 1944 roku, ale nie był to radosny pochód żołnierzy z flagami, ale ciężkie działa, które miotały kule nad wsią.
"Ruscy chowali się za Chełmem [nazwa wzgórza w Trześniowie — przyp. red.], Niemcy okopali się w Iwli i strzelali do siebie z armat. Ciągle nad głowami latały nam kule. Jak rozbieraliśmy stary dom w latach 90., to w deskach znaleźliśmy pełno odłamków".
Ciężko się żyje w pasie ziemi niczyjej, bo polskiej, gdy dwie potężne armie starają zniszczyć się wzajemnie. Jak wspomina Janina, większość ludzi ze wsi uciekła. Nie była to łatwa decyzja — musieli zostawić dobytek całego życia. Nie uciekali w nieznane, szli do położnej nieopodal wsi — Zmiennicy, gdzie stacjonowali żołnierze radzieccy. Nie wiedzieli na jak długo opuszczają dom i czy będą mieli do czego wrócić.
"Tata zabrał chłopców [Janina miała dwóch braci — przyp. red.] i poszedł na Zmiennicę. Myśmy z mamą zostały, bo przecież krów szkoda" - mówi Janina z politowaniem potrząsając głową nad sytuacją, w której krowy była ważniejsza niż ludzkie życie.
"Zostałyśmy, ale trudno było wytrzymać. Nie można se było nawet zapalić, żeby coś ugotować, bo jak dym szoł, to zara strzelali. Potem z tego wszystkie zabrały my krowy i poszły. Szłymy zagumniem, tak żeby nie było nas widać. Doszłymy do Bukowa [sąsiednia wieś - przyp. red.] nad potok, a to już było niedaleko do Jasionowa. Tam mieszkał nasz stryk [stryj - przyp. red.], więc uradziłymy, że zostawimy u niego krowy. Miałyśmy przejść polami, ale zobaczył nas chłop z Bukowa, co przyszedł ze Zmiennicy — ludzie tak robili — zakradali się do wsi, na przykład po jedzenie. On nam mówi: nie idźcie, tam strasznie strzelają, już jeden zabity leży. Spojrzałam z daleka i faktycznie leżało ciało bez butów. Zaraz my się wróciły i potokiem, lasem doszły na Zmiennicę".
Trześniów od Zmiennicy dzieli około ośmiu kilometrów. W 1944 roku, w tej części dzisiejszego Podkarpacia, to było osiem kilometrów dzielące życie od śmierci, wojnę od wolności.
Zobacz również: Damian Markowski: Mam wrażenie, że historycy ukraińscy znacznie częściej wolą rozmawiać o akcji "Wisła"
Gdy zostawiły linię frontu za sobą, pierwsze co usłyszała, to głos sąsiada z Trześniowa:
"Przychodzimy na Zmiennicę, a tam Paweł od Maćka krzyczy: Janka, ty żyjesz! Ta tu wszyscy godali, żeś zabita! Weszłyśmy do wsi, a tam grali, muzyka była, tam już tak było jak po wojnie".
Potem rodzina Janiny udała się okrężną drogą do stryja w Jasionowie. Bezpieczny dach nad głową nie chronił jednak od głodu. Janina wspomina, że wracali do wsi, żeby zebrać z pól to, czego nie zniszczył kule.
"Głód był straszny. Pamiętam, że pomiędzy tym jak strzelali to chodzilimy na pole i zbierali co się dało. Pamiętam, że kosiliśmy zboże i ono było całkiem czarne".
Zbieranie plonów z pól było bardzo ryzykowne, w każdej chwili jeden z pocisków artyleryjskich mógł zakończyć ich życie. Z drugiej strony to był prosty wybór: śmierć od kuli, albo śmierć z głodu — ta druga przerażała ich o wiele bardziej. Rodzina Janiny przeczekała u stryja aż linia frontu przesunęła się bardziej na północny-zachód i powrócili do swoich domów.
Zobacz również: Zofia Kozińska: Przeżyliśmy, ale Sybir w nas został
Janina wspomina też, że w 1944 roku wielu młodych mężczyzn opuściło wieś, bo czuli patriotyczny obowiązek, aby walczyć o wyzwolenie swojego kraju. Z tym młodzieńczym zrywem wiąże się jej osobista tragedia:
"Wojna się tak skończyła, że chłopcy ze wsi poszli na Berlin. Poginęli tam. Do mnie za panny chodził Rudek Adamczak — on też w 1944 poszedł wyzwalać Polskę i już nie wrócił. Nie doszedł do Berlina. To była straszna wojna" - Janina chwilę milczy pogrożona we wspomnieniach - "Potem się uspokoiło i przyszły wieści, że wojna skończona, że Berlin zdobyty. Minęło dużo czasu aż zaczęli wracać nasi, wrócił Józef Szuba i on mi opowiedział, że Rudek nie żyje. Podobno widział ciało, a przy nim otwarty pularys i rozrzucone moje zdjęcia — pewnie pieniądze zabrali, a resztę wyrzucili".
Wojna oznaczała koniec ciągłego strach, ale głód, wyniszczenie, smutek po śmierci bliskich nadal gościł pod strzechami trześniowskich chat:
"Rozgłos był duży, wszyscy o tym mówili. To była ogromna uciecha, ale i smutek był duży, bo to poginęło dużo ludzi. Ludziom było głodno i chłodno, ale jakoś łatwiej było to znieść, bo radość z tego, że Niemcy już nie przyjdą była większa. Naprawdę to było takie pocieszające".
Trześniów to jednak z setek tysięcy polskich wsi i miast. Do każdego wolność zawitała w nieco inny sposób, a i każdy mieszkaniec zapewne inaczej mógłby o niej opowiedzieć, ale to, co łączyło wszystkie polskie wsie i miasta - ba, wszystkie wsie i miasta na kontynencie - to radość, że oto skończył się terror.
Zobacz również: Skończyła 101 lat. W czym tkwi sekret jej długowieczności?